[ Pobierz całość w formacie PDF ]

po skrzypiącym piasku. Towarzyszył jej Igraine, który dopiero co wrócił z podróży do Schall,
miasta ludzi dwa dni stamtąd na zachód. Lyrralt poznał go po zapachu.
- Jak podróż?
Uśmiech znikł z twarzy Igraine a.
Tenaj wzięła Lyrralta pod ramię, lecz zaczekała, aż odezwie się Igraine. Ogr się
skrzywił. - Rozczarowała mnie. Obawiam się, że wyprzedziła nas reputacja naszych
pobratymców. Nie jesteśmy tam mile widziani. Przywiozłem sporo prowiantu, ale sądzę, że
powinniśmy wkrótce ruszyć w drogę.
- Zanim ludzie postanowią zaatakować? - domyślił się Lyrralt.
- Tak.
- Czy nie ma miejsca, gdzie bylibyśmy bezpieczni? - spytała nagle przygnębiona
Tenaj. - Mam już dość uciekania. Mam dość stałego oglądania się przez ramię.
- Może istnieje takie miejsce. - Lyrralt obrócił ją w stronę oceanu. - Czy w Schall były
żaglowce? - spytał Igraine a.
- Tak. Widziałem żagle przy nadbrzeżu.
- Dość duże, żebyśmy się pomieścili? Wszyscy?
- Nie wiem.
Tenaj drżała. - Gdzie? - szepnęła. - Dokąd mielibyśmy popłynąć?
Lyrralt wyciągnął rękę w stronę morza.
- Skąd o tym wiesz, Lyrralcie? - Wiatr porwał głos Igraine a i cisnął go z powrotem ku
niemu, tak że zdawał się dochodzić z bardzo daleka.
- Gdzieś na północy jest wyspa. Ona... Ona mnie woła.
Igraine stanął pod wiatr od oceanu, czując na twarzy kropelki wody. Starał się
uspokoić myśli, zapomnieć o troskach dbania o tylu ogrów, karmienia ich, zapewniania im
dachu nad głową, trzymania ich przy życiu. Mimo to nie słyszał wołania pieśni zza oceanu.
Jak zawsze, gdy kończyły się codzienne zmartwienia, czuł jedynie żal, przytłaczający smutek
i samotność, jaką od śmierci Everlyn przepełniona była jego dusza, niemal nie dającą się
znieść rozpacz.
Ociekająca wilgocią ciemność. Stuk pazurów o kamienie gdzieś w mroku. Blask
dymiącej, oleistej pochodni oświetlający co jakiś czas porośnięte pleśnią ściany i poszarzałe,
ogryzione kości.
We wnękach znajdowały się drzwi, tak grube i ciężkie, że mogły się nigdy nie
otworzyć. Jedne stały otworem i Khallayne ominęła je z daleka, instynktownie wyczuwając,
że nie chce wiedzieć, co jest za kręgiem światła jej pochodni.
Znajdowała się w lochach pod zamkiem. Strażnik, który przyszedł po nią, niczego nie
wyjaśnił, a na jej pytania odpowiadał jedynie: - Wykonuję rozkazy lorda Jyrbiana.
Lorda Jyrbiana. Jak do tej pory lord Jyrbian dotrzymał słowa. Zorganizował żołnierzy.
Razem z Kaede musztrował ich tak długo, aż omal nie padli ze zmęczenia, a potem Kaede
poćwiczyła ich jeszcze trochę. Kazał im walczyć ze sobą pikami, mieczami, grubymi
maczugami, jakich używali ludzie, konno i pieszo. Uwielbiali go za to. Pierwszy tabor
strzeżony przez jego żołnierzy przyjechał bez strat i teraz wszyscy go uwielbiali.
Kiedy Khallayne i jej strażnik minęli drzwi w głębokiej wnęce, ogrzyca zobaczyła w
świetle pochodni jakąś nierozpoznawalną masę butwiejącej tkaniny, która mogła być stertą
szmat albo trupem. Kłąb ubrań, prawie całkiem wyschnięte ciało i rzadkie jasne włosy, które
sterczały niczym słoma.
Ogrzyca jęknęła cicho i cofnęła się. Czyżby to duszne, mroczne miejsce zawsze
istniało pod salami, w których tańczyła, jadła, kochała się?
- Tutaj, czcigodna pani - rzekł strażnik. zatrzymując się przed wrotami wpuszczonymi
głęboko w granit. - Lord Jyrbian czeka.
Khallayne znieruchomiała, zdjęta nagłą pewnością, że jeśli przestąpi próg tej celi,
nigdy nie wyjdzie z niej żywa. Resztę życia spędzi na jedzeniu podawanego jej przez szparę
w drzwiach obrzydliwego pożywienia i przebywaniu w ciemności, dopóki jej skóra całkiem
me wyblaknie i dopóki nie postrada resztek rozumu.
Drzwi otworzyły się do środka i na korytarz padła smuga żółtego światła. Ciepłe
powietrze, które buchnęło z wnętrza, przyniosło lekki powiew znajomej, jakby piżmowej
woni. Po chłodzie i wilgoci wpadające przez drzwi światło i ciepło powinny wzbudzać miłe
uczucia.
Nie wzbudzały. Tak podpowiadała jej intuicja.
Tuż za progiem stał Jyrbian. Poruszał wargami, lecz nie słyszała słów.
Moc. Moc w komnacie. Wyczuwała kipiącą magię, mrok pomimo jasności. Jyrbiana
otaczała zielonkawa, brzydka aureola, silniejsza od wszystkich, jakie widziała.
Strażnik pchnął ją mocno w plecy. Wewnątrz czarodziejski zgiełk był jeszcze gorszy.
Moc zawrzała w żyłach Khallayne, pragnąc odpowiedzieć i ochronić ją, lecz ogrzyca ją
stłumiła. Nigdy jeszcze nie czuła czegoś podobnego, nawet w zetknięciu z magiczną aurą,
która otaczała Radę Panujących. Takie okrucieństwo! Takie zło!
Wtedy spostrzegła, co - kogo - Jyrbian chciał, żeby zobaczyła. Zasłoniwszy usta
dłonią, by stłumić okrzyk bólu, zbliżyła się o krok.
Na nachylonej powierzchni kamiennego bloku pośrodku komnaty leżał przywiązany
Bakrell. Muskuły jego nagiego ciała były naprężone. Usta rozwarł szeroko, obnażając zęby w
milczącym grymasie udręki.
- Na pewno pamiętasz Bakrella - rzekł Jyrbian. Z chwilą, gdy przemówił, otaczający
go nimb mocy skurczył się i przygasł.
Bakrełl wydał żałosny jęk, zwierzęcy skowyt. Gdyby pominąć strużkę krwi, która
sączyła mu się z kącika ust, można by pomyśleć, że śpi. Albo nie żyje.
Khallayne nie straciła głowy. Podkuliła palce stóp, wyczuwając chłód posadzki przez
podeszwy butów. Starała się zachować obojętny wyraz twarzy, czuła bowiem. że od tego
zależy jej bezpieczeństwo i życie Bakrella. Jej wysiłki były daremne. W żaden sposób nie
potrafiła ukryć zgrozy, wstrętu i obrzydzenia.
- Znam go - wykrztusiła i ze zgrozą spostrzegła, że na dzwięk jej głosu ogr poruszył
się i otworzył oczy.
Jyrbian wyprostował się, wykonał jakiś drobny gest, który można było zauważyć
jedynie kątem oka, i komnata znów wypełniła się jego ohydną mocą. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • supermarket.pev.pl
  •