[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ruszyłem do domu Greba. Frontowe drzwi wbudowano pod kątem prostym do ulicy w coś, co
przypominało werandę albo przybudówkę, którą wzniesiono nieco pózniej, jakby po namyśle.
Nacisnąłem dzwonek i usłyszałem, jak dzwoni w głębi domu. Nikt nie otwierał. Nacisnąłem guzik
jeszcze dwa razy i poruszyłem klamką. Drzwi były zamknięte.
Obszedłem ganek, a potem północną ścianę domu, kierując się w stronę małego garażu na
podwórku. Na drzwiach garażu wisiała kłódeczka, którą można było rozbić silniejszym oddechem.
Pochyliłem się i zaświeciłem latarką w szparę między drzwiami a ziemią. Zobaczyłem koła
samochodu. Wróciłem na ganek i tym razem zastukałem - jakbym młotem walił.
Frontowe okno zaskrzypiało i jego górne skrzydło uniosło się mniej więcej do połowy. Za szybą
wisiała zasłona, a za nią panowała ciemność. Z ciemności popłynął gruby, ochrypły głos:
- Czego?
- Czy pan Greb?
- Tak.
- Chciałbym z panem porozmawiać. W ważnej sprawie.
- Muszę swoje odespać. Przyjdz pan jutro.
Głos nie brzmiał jak głos technika laboratoryjnego. Brzmiał jak głos faceta, który rozmawiał z
Reelem przez telefon w kamienicy Tennyson Arms.
- Trudno. W takim razie wpadnę do pana do biura, panie Greb. Jaki to adres? Głos chwilę milczał.
- A idz do diabła - rzekł wreszcie. - Spadaj stąd, zanim wyjdę i ci przyłożę.
- Przecież tak nie można rozmawiać o interesach, proszę pana - stwierdziłem. - Skoro już pan
wstał, to może poświęci mi pan kilka minut.
- Ciszej, żonę mi obudzisz. Chora jest. Słuchaj, jak tam wyjdę, to...
- Dobrej nocy panu życzę, panie Greb.
W mglistym świetle księżyca wróciłem na ulicę. Stanąłem przy ciemnym samochodzie
zaparkowanym po drugiej stronie i powiedziałem:
- To robota dwóch facetów. U Greba siedzi jakiś bandzior. Po mojemu to człowiek, na którego
wołają Gębal. Podsłuchałem, że tak go nazywał przez telefon jeden gość z Los Angeles.
- O kurde. Ten zbirus, co załatwił Matsona, hę? - De Spain przesunął się na fotel pasażera,
wystawił głowę, splunął i omal nie trafił w hydrant stojący co najmniej osiem stóp dalej.
Nie skomentowałem tego.
- Jeśli ten Gębal to Moss Lorenz, to go poznam - mówił dalej. - Może uda nam się tam wejść. I
może trafimy na jakiś świeży ślad.
- Jak ci gliniarze z radia - mruknąłem.
- Masz pietra?
- Ja? Pewnie, że mam. Samochód stoi w garażu, więc ta kanalia albo trzyma tam Greba i myśli, co
z nim teraz zrobić, albo...
- Jeśli to Moss Lorenz, to nie myśli, bo nie ma czym - przerwał mi De Spain. - Ten facet to
kompletny szajbus. Myśli tylko wtedy, kiedy trzyma w ręku spluwę i kiedy prowadzi wóz.
- I kiedy kasuje kogoś ołowianą rurą - dodałem. - Chciałem powiedzieć, że Greb mógł po prostu
wyjść, nie wyjechać, tylko wyjść, a Gębal...
De Spain pochylił się, żeby spojrzeć na zegar w desce rozdzielczej.
- Po mojemu to on zwiał - powiedział. - O tej porze siedziałby już w chałupie. Dostał od kogoś
cynk, że są kłopoty i że trzeba pryskać.
- Wchodzisz tam czy nie? - warknąłem. - Kto mógłby mu dać cynk?
- Ten, co go w to wpakował. Jeśli ktoś go w to wpakował.
De Spain otworzył drzwi, wysiadł i spojrzał na spokojną uliczkę. Rozpiął płaszcz i namacał broń
w kaburze pod pachą.
- Może dam radę go podejść - mruknął. - Trzymaj łapy na wierzchu. Niech widzi, że nic w nich nie
masz. To nasza jedyna szansa.
Przecięliśmy ulicę i weszliśmy na ganek. De Spain nacisnął dzwonek.
Zza na wpół otwartego okna przesłoniętego wystrzępionymi kotarami w kolorze zgniłej zieleni
dobiegł nas ten sam burkliwy głos:
- Czego tam?
- Sie masz, Moss - zaczął De Spain.
- Hę?
- To ja, Al De Spain. Ja też w tym siedzę, Moss.
Zapadła cisza. Długa, mordercza cisza. Nagle gruby, chropowaty głos spytał:
- Kto jest z tobą?
- Kumpel z Los Angeles. On jest w porządku, Moss.
Znów cisza, a potem:
- Co jest grane, hę?
- Jesteś sam?
- Jeśli nie liczyć tej baby, to sam. Nic nie słyszy.
- A gdzie Greb?
- No właśnie, gdzie? Co jest grane, kapusiu, co? Gadaj! I to migiem!
De Spain odpowiedział z takim spokojem i opanowaniem, jakby siedział sobie w fotelu i słuchał
radia.
- Pracujemy dla jednego szefa, Moss.
- Ucho od śledzia - warknął Gębal.
- W Los Angeles znalezli nieżywego Matsona. Tajniacy skojarzyli go już z tą Austrian. Musimy
natychmiast zadziałać, Moss. Szef dał nogę na północ, szuka sobie alibi, ale co nam z tego?
- Co ty za bałach mi tu wciskasz? - spytał głos, ale słychać w nim było nutkę wątpliwości.
- To mi wygląda na śmierdzącą sprawę, Moss. Otwórz, pogadamy. Przecież widzisz, że jesteśmy
czyści. Nic tu nie mamy.
- Zanim dojdę do drzwi, coś skołujecie - odrzekł Gębal.
- Taki z ciebie cykor? - szydził De Spain.
Zaszeleściły story, jakby je opuścił, górne skrzydło okna powędrowało na miejsce, a moja ręka do
płaszcza.
- Nie bądz głupkiem - warknął cicho De Spain. - Bez tego faceta nic nie załatwimy. Musimy go
mieć w jednym kawałku.
Z domu dobiegł cichy odgłos kroków. Trzasnął zamek, drzwi się otworzyły i w progu stanęła
ciemna postać z wielkim coltem w ręku. Gębal. Miał dobrą ksywę. Jego ogromna, szeroka szczęka
wystawała do przodu niczym zderzak starodawnej lokomotywy. Był wyższy i potężniej zbudowany
niż De Spain - o wiele potężniej.
- Tylko szybko - burknął i zaczął się cofać do sieni. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • supermarket.pev.pl
  •