[ Pobierz całość w formacie PDF ]

tysiąckroć życia nic zaryzykował. Czepiając się muru stopami i jedną dłonią, poluzniłem długi, zakończony
wielkim hakiem rzemień, wchodzący w skład mego wyposażenia. Rzemieniami takimi powietrzni żeglarze
czepiali się boków i dna swoich statków przy okazji różnych napraw, za ich także pomocą opuszczały się na
ziemię grupy desantowe.
Zachowując ostrożność zarzuciłem ten hak na dach. Musiałem te. czynność powtarzać kilkakrotnie zanim
znalazł on jakieś zaczepienie. Naciągnąłem rzemień  trzymał mocno, ale nie mogłem wiedzieć czy utrzyma
ciężar mego ciała. Hak mógł zaczepić się o sam skraj dachu i ześliznąć zeń, gdy będę wisiał w powietrzu,
rzucając mnie na spotkanie chodnika, leżącego tysiąc stóp niżej.
Wahałem się przez moment, ale potem puściłem podtrzymujący mnie występ muru i wyleciałem w
przestrzeń, uczepiony końca rzemienia. Daleko pode mną leżały jasno oświetlone ulice, twarde trotuary i śmierć.
Ponad okapem rozległo się krótkie skrzypniecie i drapanie - zgrzytliwy dzwięk, który mroził mi krew w żyłach.
Potem hak zaczepił o coś i byłem bezpieczny.
Wspiąłem się szybko po rzemieniu i złapawszy za skraj okapu, wydzwignąłem się na dach. Gdy wstałem,
stwierdziłem, iż spoglądam prosto w lufy rewolweru, trzymanego przez pełniącego służbę wartownika.
- Kim jesteś i skąd się tu wziąłeś? - zakrzyknął.
- Jestem powietrznym zwiadowcą, przyjacielu - odpowiedziałem - i to bardzo bliskim śmierci, gdyż tylko
cudem udało mi się uniknąć spadnięcia na leżącą tam, w dole, aleję.
- Ale skąd się wziąłeś na dachu, człowieku? Przez ostatnią godzinę nikt nie wylądował ani nie przyszedł z
wnętrza budynku. Wytłumacz się i albo to szybko wyjaśnisz, albo wezwę straże.
- Spójrz tutaj, wartowniku, a zrozumiesz jak się tu znalazłem i jak blisko byłem tego, aby się już nigdy
nigdzie nie znalezć - odpowiedziałem i wskazałem w dół, gdzie dwadzieścia stóp niżej, na końcu pasa dyndało
moje wyposażenie i broń. Wartownik, kierując się ciekawością podszedł do mnie i pochylił się by spojrzeć w
dół. W tym momencie jedną ręką chwyciłem go za gardło, drugą za przegub trzymającej broń dłoni. Pistolet
upadł na dach i natychmiast zatkałem mu usta, by uniemożliwić wzywanie pomocy. Ogłuszyłem go,
skrępowałem, a potem zawiesiłem na pasie  tak, jak sam przed chwilą wisiałem. Wiedziałem, że nie zostanie
odnaleziony przed nastaniem dnia, a to mogło mi dać trochę czasu, którego tak bardzo potrzebowałem.
Włożyłem na siebie odzyskane wyposażenie i poszedłem do hangarów, w których trzymane były łodzie.
Wyciągnąłem zarówno moją, jak i Kantos Kana. Przywiązałem jego maszynę, do ogona mojej, włączyłem silnik
i przeskoczywszy przez skraj dachu skierowałem się w dół. Poleciałem na dużo mniejszej wysokości, niż ta, na
której latały zazwyczaj patrole i po minucie wylądowałem na dachu naszego budynku, obok zdumionego Kantos
Kana. Nie traciłem czasu na zbyteczne wyjaśnienia, ale przystąpiłem od razu do omawiania planów na najbliższą
przyszłość. Zdecydowaliśmy, że ja polecę bezpośrednio ku Helium, a Kantos Kan będzie się starał dostać do
pałacu i zabić Sab Thana. Jeśli mu się powiedzie, uda się pózniej za mną. Kantos Kan ustawił mój kompas,
sprytne małe urządzenie, które zawsze wskazuje wybrany przedtem punkt na powierzchni Barsoomu. %7łycząc
sobie wzajemnie powodzenia unieśliśmy się. w powietrze i polecieliśmy razem w kierunku pałacu.
Zbliżaliśmy się. właśnie do wysokiej wieży, gdy nagle z góry nadleciał patroi, oświetlił moją łódkę
reflektorem i zażądał zatrzymania się. Gdy nie zastosowałem się do wezwania, oddał ostrzegawczy strzał,
Kantos Kan skrył się. szybko w ciemnościach, a ja pomknąłem naprzód prując z oszałamiającą prędkością
marsjańskie niebo, ścigany już przez tuzin lodzi patrolowych, które dołączyły do pierwszej. Wkrótce
zauważyłem, że dogania mnie bardzo szybki krążownik, mający na pokładzie stuosobową załogę i baterie
szybkostrzelnych karabinów. Klucząc, rzucając moją maszynę to w górę, to w dół udawało mi się. przez cały
niemal czas uniknąć ich szperających reflektorów, jednak te wszystkie manewry sprawiły, że krążownik zbliżał
się do mnie coraz bardziej. Postanowiłem wiec zaryzykować ucieczkę, na wprost i zdać się na los i szybkość
mojej łódki.
Kantos Kan nauczył mnie zwiększającej znacznie prędkość sztuczki, znanej tylko we flocie Helium,
58
byłem wiec pewien, że zostawią z tyłu moich prześladowców, jeśli tylko uda mi się przez kilka chwil uniknąć
trafienia z ich karabinów.
Wyrównałem kurs i nagle ze wszystkich stron usłyszałem świst kul. Pomyślałem, że tylko cud może mnie
uratować, ale kości zostały rzucone. Zwiększyłem wiec prędkość do maksimum i pomknąłem prosto do Helium.
Stopniowo zostawiałem pościg coraz dalej za sobą i zaczynałem już gratulować sobie szczęśliwej ucieczki, gdy
dobrze wymierzony strzał uderzył w dziób mej łódki. Wstrząs niemal wywrócił ją dnem do góry. Leciała
rozpędem jeszcze kawałek do przodu, ale potem zaczęła coraz szybciej opadać ku pogrążonej w ciemnościach
ziemi.
Nie wiem, na jakiej wysokości udało mi się. wreszcie zapanować nad maszyną, ale musiałem być bardzo
nisko, gdyż wyraznie słyszałem dobiegające mnie z dołu ryki zwierząt. Przeszukałem wzrokiem niebo nade mną
i daleko z tyłu zauważyłem zniżające się ku ziemi światła. Najwyrazniej moi prześladowcy lądowali, by
odszukać moje szczątki.
Dopiero, gdy ich światła przestały być widoczne, odważyłem się zapalić małą lampkę i spojrzeć na
kompas. Z przerażeniem stwierdziłem, że odłamek pocisku zniszczył zarówno mojego jedynego przewodnika,
jak i pozostałe przyrządy  szybkościomierz i wysokościomierz. To prawda, że mogłem ustalić ogólny kierunek
ku Helium według gwiazd, ale nie znając dokładnego położenia miasta ani prędkości, z jaką się poruszałem
miałem bardzo niewielkie szansę trafienia do celu.
Helium nie było położone tysiąc mil na południowy zachód od Zodangi i ze sprawnym kompasem
mogłem pokonać tę odległość w cztery do pięciu godzin, zakładając oczywiście, ze nie spotkałyby mnie po
drodze jakieś przykre przygody. Jednakże gdy nadszedł dzień, a ja miałem za sobą już sześć godzin lotu z dużą
prędkością, okazało się, że lecę nad rozległym dnem wyschniętego morza. Wkrótce ujrzałem pod sobą wielkie
miasto, ale nie było to Helium, gdyż ono, jako jedyne na Barsoomie, składa się z dwóch wielkich, otoczonych
murami ośrodków, odległych od siebie o siedemdziesiąt pięć mil i z wysokości, na której się znajdowałem
byłoby one oba łatwo widoczne.
Zawróciłem na południowy zachód, gdyż wydawało mi się, że poleciałem za bardzo na północ i zachód.
W ciągu pierwszych godzin nocy natknąłem się na kilka dużych miast, ale żadne z nich nie odpowiadało opisowi [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • supermarket.pev.pl
  •