[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Adonai! Obrót ku zachodowi. Wykreśl trzeci pentagram. Eheieh! Obrót ku północy. Wykreśl
czwarty pentagram. AGLA! Obrót ku wschodowi. Wbij palec w środek pierwszego
pentagramu. Stoisz otoczony sieciami błękitnego płomienia. Rozłóż szeroko ramiona. Przed
tobą, na stacji Wschodu  Archanioł Rafał! Za tobą, na stacji Zachodu  Archanioł Gabriel!
Po prawicy, na stacji Południa  Archanioł Michał! Po lewicy, na stacji Północy 
Archanioł Uriel! Dłoń do czoła, do splotu słonecznego, do prawego barku, do lewego barku i
złożyć dłonie. Atah! Malkuth! Ve Geburah! Ve Gedulah! Le Olam, Amen!
Teraz gotów jest wypełnić zadanie. Drewniana podłoga dudni pod jego stopami, brzęczą
łańcuchy na ścianach.
%7łołnierz dosłyszał w miękkim szumie padającego leniwie deszczu krótki, ostry zgrzyt  i
to przesądziło.
Wychodzi zza rogu budynku z bagnetem nasadzonym na karabin. Kaptur peleryny lepi mu
się do mokrego czoła, woda skapuje z wąsów. Wszystkie okna pałacyku po tej stronie są
ciemne, znikąd światła. Mruży oczy, próbując dostrzec cokolwiek w deszczowej ciemności.
Przystaje, nasłuchuje. Zgrzyt się nie powtarza.
 Kto tam?!
Ale nie odpowiada nikt.
Myśli: wrócić pod okap. Myśli: za godzinę zmiana warty.
Jednakże przypomina sobie, iż tu niedaleko, za żywopłotem, znajduje się w ogrodzeniu
boczna furta, na którą kapitan osobiście założył dwie kłódki. Może ktoś próbował wejść i
dopiero wtedy zorientował się, że jest zamknięte?
%7łołnierz postępuje więc naprzód, rozgarnia lufą żywopłot zarastający z obu stron starą
ścieżkę. Chce sięgnąć i wymacać kłódki; wówczas na moment przejaśnia się i ogrodzenie
wyłania się z nocy.
Ręka trafiła w pustkę, nic ma tu żadnej furty, jeno dziura w parkanie.
Przez krótką chwilę gapi się bezmyślnie. Potem zaczyna się rozglądać naokoło, ręce same
unoszą karabin, odciągają kurek. Daje krok lewo, krok w prawo  pięta zahacza o coś,
żołnierz obraca się, spogląda na ziemię. Wygięte faliście drzwi furty spoczywają tu w błocie,
wraz z zawiasami i nadal zatrzaśniętymi kłódkami.
%7łołnierz prostuje się, nabiera powietrza, otwiera usta...
Po raz drugi usłyszał krótki, metaliczny zgrzyt.
%7łelazo rozdziera mięso i kości. Deszcz zagłusza dzwięki rozrywanej skóry, pękającej jak
skorupka jajka czaszki, miażdżonych słomek rąk i nóg, łamanej gałązki kręgosłupa; przy
okazji złamany na dwoje zostaje karabin. Wyprute z korpusu płuca otwierają się z cichym
sykiem. Długie węże wnętrzności padają w kałużę, plusk jest ledwo słyszalny. Nieludzka
stopa wgniata je w ziemię.
Abuelo Acero wynurza się z żywopłotu. Przesiąknięty krwią płaszcz na nic mu się już nie
zda, zdejmuje go, zwija i wciska pod pancerz.
Idzie równym krokiem ku zachodniej ścianie pałacyku, nie jest zdolny do biegu. Ciężki
młot łba pochylony do przodu, niczym w byczej szarży. Na stalowej czaszce pękają banieczki
zimnego dżdżu.
Pozostawia bardzo głębokie odciski stóp, w których natychmiast zbiera się woda; prawe
różne od lewych.
Dotarłszy do muru, zakręca i kroczy wzdłuż niego, na północ. Tempo marszu się nie
zmienia, wydaje się, jakby Carnicero mógł stąpać tylko w jednym rytmie  raz, raz, raz, raz
 niezależnie od okoliczności, niezależnie od deszczu, nocy, uzbrojonych strażników i
krwawych strzępów mięsa na nagiej stali. Nie jest zdolny do wahania.
Wtem przystaje, obraca się na pięcie przodem do budynku i odchyliwszy się wstecz dla
krótkiego zamachu, wali łbem w mur. Sypie się tynk, kruszy elewacja. Jak maszerował, tak
teraz grzmoci głową w ścianę w tym samym nieubłaganym, mechanicznym tempie. Raz, raz,
raz, raz. Wyłupał sporą dziurę, wkłada w nią wielkie łapy, szarpie za cegły, wpycha je do
wewnątrz. Dziura się powiększa. Wali teraz łbem na boki, wgniatając kolejne fragmenty.
Hałas jest mniejszy, niż należało się spodziewać, najgłośniej hurgoczą sukcesywnie
wyłapywane ułamki muru, gdy spadają do środka na jakieś sprzęty.
Otwór jest już wystarczająco duży  Dziadek Stal wciska weń korpus, podciąga się
rękoma i przeciska z mokrej ciemności w ciemność suchą.
Natychmiast wstaje i rusza ku drzwiom. Pomieszczenie jest niewielkie, coś na kształt
magazynu pościeli bądz spiżarni: półki zastawione wiklinowymi koszami, beczułkowate
skrzynie pod ścianami, stosy równo złożonych tkanin.
Drzwi zamknięto na klucz. Wyrywa zamek. To było głośne, drewno pękło z trzaskiem
donośnym niczym strzał. Marcus nie czeka, nie nasłuchuje. Odrzuca zamek, trąca kolanem
drzwi, wychodzi na korytarz.
Jest to krótki zaułek pałacowego labiryntu, zaraz łączący się z długim korytarzem
biegnącym bodaj wzdłuż całego budynku. Pięć metrów dalej wspinają się wzwyż spiralne
schody dla służby. Nie ma tu okien i nie pali się żadne światło.
Parkiet głośno trzeszczy pod nogami Carnicero, prawie pacząc się i załamując pod jego
ciężarem. Szerokie stopnie schodów przyjmują swą udrękę z większą powściągliwością, ich
ciche westchnienia zaraz giną w pluszowej ciemności.
Na piętrze panuje miodowy półmrok, lampy nasączają ściany i meble miękkim, oleistym
blaskiem.
Abuelo Acero skręca w lewo i natychmiast wpada nań zaspana pokojówka, porcelanowy
dzbanek uderza w żelazo. Abuelo urywa jej głowę.
Maszeruje po bordowym dywanie, mijając kolejne wysokie drzwi o rzezbionych
klamkach. Raz, raz, raz, raz.
Tamten musiał usłyszeć brzęk padającego dzbanka, a może głuchy łomot, z jakim zwaliło
się na podłogę zdekapitowane ciało, ciekawość przemogła, wyjrzał na korytarz  gruby
starzec w rozpiętej koszuli i binoklach na nosie, w ręce ściska jeszcze jakieś papiery. Od
Carnicero dzieli go w tym momencie ponad dziesięć metrów  i to przeważa.
Dziadek Stal nie zawraca, nie przystaje, nie zwalnia; raz, raz, raz, raz  oddala się od
starca. Ten wrzeszczy na całe gardło, trudno nawet rzec, jakie słowo i w jakim języku.
Zza załomu korytarza, przed Carnifexem, wypada dwóch żołnierzy w mundurach osobistej
straży cesarza. Na widok idącego ku nim okrwawionego potwora wyrywa im się z ust krótki
okrzyk, gorące przekleństwo. Lecz nie ustępują. Wyćwiczonym ruchem ściągają z ramion
karabiny i strzelają, nawet nie przymierzywszy, odległość jest niewielka. Huk z pewnością
obudzi tych, których nie obudził jeszcze wyjący pod niebiosa starzec.
Kule rykoszetują od mokrej stali. Któraś trafia w klosz wiszącej lampy, przechylony
podmuchem płomień liże ścianę, tapeta zajmuje się ogniem.
Abuelo Acero jest już przy skrzyżowaniu korytarzy. Jeden żołnierz uciekł, wzywając
pomocy, lecz drugi pozostał  zastawia się karabinem, bije kolbą w pancerny łeb  i temu
Belua wydziera serce.
Skręca w prawo. Ledwo się wyłania zza rogu, dostaje salwę z pięciu luf, kule biją w żelazo
jak grad w glinę  tu i ówdzie pojawiają się wgniecenia. Rykoszety zygzakują z wizgiem w
zamkniętej przestrzeni. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • supermarket.pev.pl
  •