[ Pobierz całość w formacie PDF ]

dziedziniec, pełen wdzięczności, a potem wszedł do izby, w której Humilis spał płytkim snem
starego człowieka, choć miał zaledwie czterdzieści siedem lat, lecz przeżył szybko swe
skrócone życie, które teraz zmierzało cicho w kierunku śmierci. Fidelis uklęknął przy jego
łóżku, by odmówić wieczorne modlitwy swymi niemymi wargami.
Była to noc bardzo duszna i gorąca, niskie chmury przesłoniły wszystkie gwiazdy.
Nawet wśród kamiennych murów zalegający tam upał był trudny do zniesienia. Lecz tutaj
wreszcie mógł znalezć prawdziwą samotność, z dala od wszelkich konieczności i
obowiązków braterskiej wspólnoty, nie było tu niskich ścianek oddzielających ich od
ulubionych współbraci, tylko kamienne mury i rozległa połać wielkiego dziedzińca, i duszący
ciężar nocy. Fidelis zdjął z siebie habit i położył się spać w samej bieliznie. Pomiędzy
dwiema wąskimi pryczami na podstawce koło brewiarza przez całą długą noc paliła się mała
lampka, błyskając złocistym ruchliwym płomieniem.
Rozdział dziesiąty
Bratu Humilisowi pogrążonemu ni to w półśnie, ni to w półomdleniu zdawało się, że
słyszy, jak ktoś bardzo cicho płacze, prawie bezdzwięcznie oddychając. Ktoś, kto tłumił ten
płacz, doprowadzony był do rozpaczy, przed którą nie było ucieczki. Tak to nim poruszyło i
wstrząsnęło, że stopniowo ocknął się ze snu, wracając do rzeczywistości, lecz wtedy
zapanowała całkowita cisza. Wiedział, że nie jest sam w swej małej izbie, lecz przecież nie
słyszał, by druga prycza została wniesiona, by przybył ktoś, kto miał leżeć obok niego. Nim
jednak odwrócił głowę, w słabym blasku lampki dojrzał białą sylwetkę wyciągniętą na
sienniku, i od razu rozpoznał, kto to jest. Obecność czy nieobecność tej istoty była pulsem
jego życia. Wystarczyło, że Fidelis był blisko niego, by jego krew krążyła szybciej; bez niego
słabł, tracił ducha.
Jednak to Fidelis musiał rozpaczać w nocy nad tym, czego nie mógł znieść,
niezależnie od tego, jakim ciężarem grzechu lub cierpienia był obciążony ponad miarę, i w
swej niemocie nie widział na to żadnego lekarstwa.
Humilis zsunął z siebie koc i usiadł, spuszczając nogi na kamienną posadzkę między
dwoma pryczami. Nie musiał wstać, wystarczyło, by podniósł ostrożnie małą lampkę i
pochylił się nad śpiącym, zasłaniając światło tak, by zbyt ostro nie padało na twarz
młodzieńca.
W tym oświetleniu była ona wyniosła i nieprzenikniona. Pod wianuszkiem wijących
się włosów koloru kasztanowego czoło było wysokie i szerokie, gładkie jak kość słoniowa, a
szerokie brwi ciemniejsze niż włosy. Duże łukowate powieki, słabo żyłkowane jak płatki
kwiatu, kryły jasnoszare oczy. Twarz była surowa, dolna szczęka mocno zarysowana i
stanowcza, usta kapryśne, kości policzkowe wysokie i dumne. Jeśli on naprawdę płakał, to już
przestał. Tylko na górnej wardze znajdowała się rosa potu. Humilis długo siedział,
obserwując go.
Chłopiec zdjął habit, żeby wygodniej spać. Leżał na boku, z policzkiem wciśniętym w
poduszkę, luzną lnianą koszulę miał rozpiętą, a srebrny łańcuszek, który nosił na szyi, zsunął
się zwinięty w jej wgłębienie, tak że na poduszce widoczne było to, co na łańcuszku wisiało.
Nie był to krzyż wysadzany półszlachetnymi kamieniami, lecz pierścień, wąski złoty
pierścień na palec, w kształcie zwiniętego węża, z dwoma czerwonymi okruchami zamiast
oczu. Stary, bardzo stary klejnot, gdyż piękna oprawa głowy węża i łusek była wypolerowana
przez czas, a skręty cienkie jak opłatek.
Humilis siedział wpatrzony w tę małą, tak bardzo znaczącą rzecz i nie mógł od niej
oderwać oczu. Gdy lampka zadrżała mu w ręce, odstawił jąna bok szybko, lecz ostrożnie, w
obawie, by gorąca kropla oliwy nie spadła na obnażoną szyję i wyciągnięte ramię Fidelisa i
nie obudziła go ze stanu, który przynajmniej był zapomnieniem, jeśli nie prawdziwym
wypoczynkiem. Teraz wiedział wszystko, najlepsze i najgorsze, wszystko, co powinien
wiedzieć, i teraz też należało znalezć drogę wyjścia z tej sytuacji. Nie ze względu na siebie -
jego droga wyjścia była przed nim otwarta, nie czekała go długa podróż. Chodziło raczej o
tego śpiącego chłopca...
Humilis z powrotem położył się na łóżku, wstrząśnięty i zdumiony, czekając na
poranek.
Brat Cadfael wstał o świcie, na długo przed prymą, i wyszedł do ogrodu, ale nawet
tam niewiele było powietrza do oddychania. Ołowiana cisza wisiała nad światem pod cienkim
sklepieniem chmur, przez które wstające słońce zdawało się płonąć bez przeszkód. Do
strumienia Meole zszedł w dół przez wyblakłe zbocze grochowego pola; grochowiny dawno
zostały ścięte sierpem i zebrane, żeby posłużyć jako ściółka w stajni. Cadfael zdjął sandały i
zaczął brodzić w stojącej wodzie, była ciepła, a on marzył o chłodnej. Ta pogoda nie może [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • supermarket.pev.pl
  •