[ Pobierz całość w formacie PDF ]

siedemdziesięciu żołnierzy rannych i pięćdziesięciu ośmiu zabitych - żołnierzy, którzy
zginęli, by pomścić śmierć kilkunastu notorycznych hultai. My, Nezpersowie, w tym samym
czasie nie postradaliśmy nawet dziesiątej części ofiar, jakie poniósł przeciwnik.
Opuściwszy brzegi Clearwater, rozpoczęliśmy wędrówkę w kierunku północno-
wschodnim, gdzie czekało nas przebijanie się przez straszliwą przełęcz Heli Gate do
terytorium Montany, a stamtąd wciąż na północ do Kanady. Lipcowa pogoda była piękna,
niebo przeważnie błękitne, powietrze przezroczyste i rześkie, a niektóre ustronia górskiego
krajobrazu powabne. Podobała nam się wędrówka w dorzeczu Clearwater, ale nie
poddawaliśmy się złudnym nastrojom ukojenia, świadomi tego, co nas jeszcze czeka.
Cisza ze strony Howarda poczęła nas niepokoić, a Wódz Józef nie miał wątpliwości,
że knuł się przeciw nam nowy podstęp i groziło nieznane utrapienie. Miał słuszność. W
Lapwaj zbierała się potęga tak znaczna, jakiej nigdy jeszcze nie było w tych stronach. Do już
istniejących tam formacji przybywały tęgie posiłki: oto generał Wheaton przywiódł aż ze
stanu Georgia cały pułk piechoty; z zachodu, z Walla Walla, doszedł szwadron kawalerii
wraz z silną kompanią ochotników.
Więc dlaczego generał Howard nie uderzał na nas, na co czekał? Mogę to teraz
wyjaśnić, gdyż po latach z wojskowych archiwów w stolicy dowiedziałem się o chytrych
zamierzeniach Jednorękiego: tym licznym wojskiem znowu postanowił nas wziąć w
kleszcze, posyłając pułk piechoty generała Wheatona daleko na północ, nad rzekę Clark
Fork, sam Howard zaś miał na nas natrzeć od południa, ażeby wpędzić nas w osaczenie i
mieć jak ryby w saku.
Wódz Józef przeczuwał podobne plany Howarda, toteż przyspieszając wędrówkę ku
północnemu wschodowi, wymknęliśmy się z usidlenia. A tymczasem w owych dniach
doznaliśmy niezwykłego przeżycia z dziwacznym człowiekiem, który do nas przyczłapał.
Działo się to ciągle jeszcze w dorzeczu Clearwater. Owego poranka właśnie
zwijaliśmy obóz, gdy na sąsiednim wzgórzu ukazał się biały człowiek ku nam schodzący.
Był bardzo wysoki i niemożliwie chudy, jak szczapa, miał czarny surdut misjonarski, oczy
zaś gorejące. Z daleka wyglądał niby czarna czapla. Wymachiwał ręką, był przesadnie
uśmiechnięty i wołał, żeby nie strzelać do niego. Dlaczego mielibyśmy strzelać? Przecież
przychodził bez broni!
- O bracia! - wołał podniecony, zbliżając się. - Przychodzę do was z wielką, ważną
nowiną! Słuchajcie mnie! Uradują się wasze serca!
Wołał po angielsku, a wśród nas, stojących w pobliżu, zapanowała głęboka cisza;
byliśmy zdumieni i ciekawi, z czym ten obcy biały przychodził, żeby nas rozradować. Może
z wieścią o generale Howardzie? Czyżby to renegat białych, a przyjaciel Indian? A może
szpieg?
- Z jaką nowiną przychodzisz do nas, biały... bracie? - zapytał Wódz Józef, gdy
tamten stanął wśród nas.
- Z wielkim, doniosłym, brzemiennym słowem! - odrzekł uroczyście przybysz i
pięścią uderzył się w pierś tak mocno, że aż zadudniło na jego chudych kościach.
- Jakie to słowo, mówże?
- Bóg!
W naszym gronie rozległ się szmer to zdumienia, to cichej prześmiewki.
- Bóg, powiadasz? Czy to ten Bóg białych ludzi, który białym wszystko daje, innym
nic?
- O, nie! Nie tylko! Bóg wszystkich ludzi!
- Skąd przychodzisz?
- Z Lewiston.
- To bardzo złe miasto złych ludzi...
- Dlategom stamtąd uszedł, trapiony przez duchy nieczyste.
- A jak się nazywasz? - spytał wódz Biały Ptak, obecny przy tej rozmowie.
- Głos Boży.
- To brzmi butnie...
- Jestem sługą Pana i sługą wszystkich ludzi...
Biały Ptak zasępił się, mając równocześnie przekorny grymas na twarzy. Rzekł:
- To i sługą generała Howarda?
- Przebóg, nie, nie! - rękoma odpędzał tę myśl Głos Boży i gwałtownie się
przeżegnał.
- Toś ty katolik?
- Nie, nie...
- Więc po co do nas przyszedłeś?
- %7łeby was ratować!
- Ratować? Jak?
- Pokazać wam prawdziwego Boga, pokazać wam drogę do Chrystusa!
Wszechmiłujący Chrystus was ocali!
- Ale jak? Co mamy robić - zapytał Biały Ptak nieco urągliwie, czego przybysz
zdawał się nie spostrzegać.
- Wierzyć w Chrystusa i rzucić broń o skałę! - mówił ów GłosBoży. -Ufać
Chrystusowi i połamać karabiny, żyć w Bogu i nie strzelać do ludzi...
Wodzowie spojrzeli po sobie. Przestali się uśmiechać. Po chwili milczenia Biały Ptak
zmierzył przybysza przenikliwym, zimnym spojrzeniem i warknął:
- Czy Głos Boży był już z tym karabinowym posłannictwem u generała Howarda? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • supermarket.pev.pl
  •