[ Pobierz całość w formacie PDF ]

piękne obrazy na ścianach, przypuszczalnie oryginały, a nie reprodukcje. Mimo obfitości
dzieł sztuki w domu nie panowała muzealna atmosfera, przeciwnie, panował ciepły
przytulny nastrój, którego brakowało w sterylnym apartamencie Bryana.
Wędrując przez dom, Morgan czuła, jak z każdym krokiem opuszcza ją napięcie.
Wróciło jednak, kiedy Bryan otworzył drzwi gabinetu. Pod oknem, zwrócony do nich
plecami, stał wysoki mężczyzna o stalowoszarych włosach, który wzrostem dorównywał
Bryanowi, choć na pewno był mniej barczysty od syna. Jak na sześćdziesięciolatka trzy-
mał się znakomicie. Po chwili obrócił się; jego oczy miały identyczny złocistobrązowy
odcień, co oczy Dillona.
- Tato, to jest Morgan Stevens. Morgan, mój tata Hugh Caliborn.
- Miło mi pana poznać.
- Witaj, Morgan. - Starszy mężczyzna podszedł bliżej i zawahał się, jakby nie wie-
dział, czy powinien pocałować ją w policzek, czy tylko uścisnąć jej dłoń. W końcu nie
uczynił nic. - Bryan, mama wie, że już jesteście?
- Tak. Akurat zajechaliśmy pod dom, kiedy z łopatą w ręce wyłoniła się z ogrodu. -
Mężczyzni wymienili porozumiewawcze spojrzenia. - Przebiera się na górze.
Hugh skinął głową, po czym skierował wzrok na dziecko w ramionach Morgan.
- Bryan powiedział, że nazwałaś go Brice Dillon?
- Tak. - Morgan wstrzymała oddech.
- Aadne imiona.
- Mnie też się podobają.
Mężczyzna uśmiechnął się nieśmiało.
- Jest taki malutki...
R
L
T
- Już pierwszego dnia podbił moje serce - powiedziała Morgan; pamiętając falę
miłości, jaka ją zalała, kiedy położono jej dziecko na piersi.
- Które pozostanie podbite na zawsze - oznajmił z uśmiechem Hugh.
- To prawda. - Głosem przepojonym smutkiem Bryan przyznał ojcu rację, po czym
chrząknął, jakby usiłował pozbyć się chrypki. - Może usiądziemy?
W gabinecie, oprócz ogromnego biurka wykonanego z tego samego drewna co bo-
azeria, znajdował się komplet wygodnych mebli. Bryan usiadł w jednym fotelu, jego oj-
ciec w drugim; dla Morgan została kanapa. Przez kwadrans rozmawiali o nieistotnych
sprawach, takich jak pogoda, dopóki nie dołączyła do nich Julia.
- Na miłość boską, Hugh, nawet nie zaproponowałeś Morgan nic do picia?
Morgan potrząsnęła szybko głową.
- Och nie, niczego mi nie trzeba.
- Ja bym się chętnie czegoś napił - rzekł Bryan.
- W lodówce znajdziesz dzbanek mrożonej herbaty. Przynieś go. I kilka szklanek.
Może Morgan się namyśli.
Morgan wytrzeszczyła oczy, kiedy Bryan posłusznie ruszył do kuchni.
- Wszystko w porządku, kochanie? - spytała Julia, widząc zdziwienie malujące się
na twarzy młodszej kobiety.
- Tak. Po prostu zaskoczyło mnie, że ktoś wydaje Bryanowi polecenia. - Oblała się
rumieńcem. - Bo... bo zwykle to on wszystkim rozkazuje i... i jakoś nie przyszło mi do
głowy, że...
Powinna ugryzć się w język. Ale matka Bryana nie wydawała się oburzona czy
zgorszona; przeciwnie, uśmiechała się szeroko.
- Wiem, wiem, mój syn woli wydawać polecenia, niż je wykonywać. A ja swoimi
sposobami pilnuję, żeby nie przeistoczył się w dyktatora. - Zaczęła nerwowo miętosić
guzik bluzki. - Od dziecka taki był. Różnił się od Dillona, który nigdy niczego nie żądał,
lecz wdziękiem osiągał cel.
O tak, Dillon miał mnóstwo wdzięku. Kto jak kto, ale Morgan doskonale to wie-
działa.
R
L
T
- Bryan i Dillon stanowili swoje przeciwieństwo - oznajmił Hugh. - Czasem z Julią
się zastanawialiśmy, czy nie robią tego specjalnie, żeby nas doprowadzić do szału. - Ro-
ześmiał się cicho. - Mimo różnic charakterologicznych bardzo się kochali i zawsze trzy-
mali sztamę. Jeden dla drugiego skoczyłby w ogień.
- Wciąż trudno nam uwierzyć, że Dillon nie żyje - szepnęła Julia.
Zapadła cisza. Nikt nic nie mówił poza Brice'em, który gaworzył radośnie i wy-
machiwał piąstkami.
- Zdaje się, że rośnie mały bokser - zauważył ze śmiechem Hugh.
- Tak, to bardzo żywy chłopczyk.
- Czy... czy mogłabym go potrzymać? - spytała Julia.
- Oczywiście.
Bryan wrócił do gabinetu, kiedy Morgan przekazywała Julii dziecko. Ciekawa by-
ła, o czym myśli, patrząc, jak matka z cichym westchnieniem przytula twarz do mięk-
kiego policzka. Po chwili Hugh podniósł się z fotela i przysiadł obok żony na oparciu
kanapy.
- Wygląda zupełnie jak mały Dill, prawda, Jules? - spytał ochrypłym ze wzruszenia
głosem.
- Tak, nawet ma taki sam sterczący kosmyk. - Kobieta pogładziła miejsce tuż nad
czołem malca.
Morgan odetchnęła z ulgą. Uwierzyli jej. W głosach Calibornów nie było cienia
wątpliwości, tylko zdumienie i radość. Bała się dzisiejszej wizyty, tego, że rodzice Bry-
ana i Dilla powitają ją chłodno. Lecz oni przyjęli ją i dziecko z otwartymi ramionami;
czuła się zaakceptowana.
W drzwiach pojawiła się kucharka. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • supermarket.pev.pl
  •