[ Pobierz całość w formacie PDF ]

którym rozprawiali się z Liu Laoxia, zapytali go, czy przyznaje się do
winy, a jego odpowiedz rozśmieszyła rewolucjonistów, mimo że powinni
zachować powagę.:
- Zdradziłem moich przodków - powiedział Liu Laoxia. -Nigdy nie
spłodziłem porządnego syna. Oskarżam siebie także o to, że byłem zbyt
współczujący i pobłażliwy. Powinienem zabić tego psa i skurwysyna już
dawno temu.
Lu Fang domyślił się od razu, że  pies i skurwysyn" odnosi się do
Chena Mao, obecnego przewodniczącego związku chłopskiego.
Wiosną 1950 roku w spotkaniu, na którym rozprawiano się z Liu
Laoxia zjawiło się trzy tysiące mieszkańców Klonowej Wioski. Do dziś
dnia wspominają ten dzień. Liu Laoxia stał pośrodku Słomianego
Pawilonu, a wokół na polach maku siedzieli dzierżawcy i robotnicy rolni.
Lu Fang mówił, że atmosfera była taka jak w dniu targowym w Końskim
Przejezdzie. Dzieci płakały, a dorośli krzyczeli. Wielu mężczyzn w
sekrecie przeżuwało liście maku. Powietrze przesycone było tak silnym
cierpkim zapachem opium, że rewolucjoniści ledwie trzymali się na
nogach. Lu Fang mówił mi potem:
- Ludzie z Klonowej Wioski okazywali się tak niezdyscyplinowani, że
nie sposób było ich zmienić.
Dopiero kiedy przewodniczący związku rolników, Chen Mao, trzy
razy wystrzelił w powietrze, ludzie się uciszyli, przynajmniej ci, którzy
siedzieli w pobliżu Słomianego Pawilonu.
- Liu Laoxia, spuść głowę! - rozkazał Lu Fang.
Stary właściciel ziemski odmówił. Można nawet powiedzieć, że
jeszcze bardziej się wyprostował, utkwiwszy wzrok w czarnogłowym
tłumie, który go otaczał. Na jego twarzy malował się upór, orle oczy
lśniły dzikiem ogniem, kiedy wpatrywał się w mieszkańców Klonowej
Wioski. Ludzie widzieli, że na twarzy Liu Laoxia nie było łez. Pojawił się
na niej uśmiech.
- Liu Laoxia, przestań się uśmiechać! - rozkazał mu Lu Fang.
- Nie uśmiecham się. Kiedy chce mi się płakać, wyglądam tak, jakbym
się śmiał.
- Nieważne, pochyl głowę.
- Tak czy siak chcecie podzielić między siebie moją ziemię. Dlaczego
miałbym jeszcze spuszczać głowę?
Lu Fang skinął na Chena Mao, chciał, by ten siłą zgiął kark starca, ale
Chen Mao zle zrozumiał polecenie i uderzył Liu Laoxia w głowę kolbą
karabinu. Rozległ się głuchy łoskot, Liu Laoxia za-kołysał się, ale po
chwili wyprostował.
- Psie - powiedział cicho, a jego oczy lśniły.
W tym właśnie momencie, opowiadał Lu Fang, powstał chaos.
Wszyscy wieśniacy z Klonowej Wioski zerwali się na równe nogi.
Jadeitowy Kwiat wybiegła z tłumu, podzwaniając złotymi bransoletami.
Z krzykiem podbiegła do swego starego męża. Wzięła od któregoś z
mężczyzn garść liści opium, żeby opatrzyć mu ranę. Stary pan odepchnął
ją jednak:
- To nie twój interes. Wynoś się stąd, do diabła.
Wtedy Jadeitowy Kwiat rzuciła się na Chena Mao i usiłowała mu
wyrwać karabin. Szarpiąc się z nim, nie przestawała mu urągać:
-Jak śmiałeś uderzyć pana, ty pieprzony kutasie, ty cholerny
niezniszczalny psi fiucie.
Ludzie z Klonowej Wioski zaczęli krzyczeć i śmiać się.
- Zabierzcie ją stąd! - wrzasnął Lu Fang do Chena Mao.
Ale Chen Mao tylko próbował uchylać się przed celnie wymierzanymi
ciosami. Lu Fang słyszał, jak ludzie na dole krzyczą:
- Chen Ermao, Jadeitowy Kwiecie Liu, pokażcie nam, jak robicie
razem...!
Nie zrozumiał reszty, ale i tak miał tego dość, więc ryknął na nich:
- Przestań się nią zajmować, wyprowadzić ją stąd!
Twarz Chena Mao to czerwieniała to bladła. Wreszcie zwymyślał
Jadeitowy Kwiat od  śmierdzących zdzir" i kopnął ją prosto w piersi.
- To nie twój interes. Wynoś się stąd, do diabła - wrzasnął.
- Tak właśnie odbywało się zgromadzenia, na którym miano się
rozprawić z Liu Laoxia - kontynuował Lu Fang. - Po prostu farsa, sam nie
mogłem powstrzymać się od śmiechu.
Pogoda tego dnia też była przedziwna. Rano świeciło słońce i nie było
ani odrobiny wiatru, ale około południa niebo gwałtownie pociemniało i
wielu wieśniaków z niepokojem spoglądało w górę. W chwili gdy Lu
Fang miał podłożyć ogień pod stos ksiąg notarialnych i rachunkowych,
zerwała się prawdziwa wichura. Wiatr przyszedł całkiem nagle z Wzgórz
Ognistego Byka i zgasił zapalniczkę Lu Fanga, którą miał podpalić stos, a
potem kolejny podmuch porwał księgi, tak że poleciały nad głowy tłumu.
W pierwszej chwili trzy tysiące mieszkańców Klonowej Wioski
wstrzymało oddech, ludzie gapili się na księgi, które fruwały niczym
motyle. Ich kartki szeleściły cicho. Nagle ktoś z środka tłumu krzyknął:
-Aapcie je!
Ludzie zaczęli się rzucać na wszystkie strony, trzy tysiące
mieszkańców Klonowej Wioski wyciągało ciemne dłonie, by łapać
księgi.
- Ludzie, ludzie, dajcie spokój, te księgi są nic niewarte - darli się ile
sił w płucach rewolucjoniści Lu Fanga.
Ale nikt ich nie słuchał.
Lu Fang doszedł do wniosku, że najlepiej będzie trzykrotnie
wystrzelić w powietrze.
- Ludzie z Klonowej Wioski nie bali się niczego, tylko dzwięku
wystrzału - opowiadał.
Po tym jak trzy razy wypalił z karabinu, tłum znów się uspokoił, ale
wszyscy trzymali w kieszeniach kartki z ksiąg. Z tymi kawałkami papieru
czuli się właścicielami ziemskimi.
- Co mogłem im powiedzieć?- spytał Lu Fang. Kazał rozejść się do
domów z kartkami z ksiąg w kieszeniach.
- Chencao, chodz no tutaj.
Ojciec go wołał. Chencao podszedł do jego łóżka, patrząc na rękę ojca
wyciągniętą ku niebu. Ta ręka wydzielała woń zgnilizny, zupełnie jak
rośliny maku pozostawione w polu w czasie pory deszczowej.
- Tata jest chory.
- Wiem.
- Tata jest chory po raz pierwszy w życiu.
- Wiem.
- Tata nie ma przed sobą życia, więc zachorował. Liczę na ciebie.
- W czym?
- Nigdy nie rozumiesz, gdy mówię do ciebie. Powinienem był utopić
cię w szambie, kiedy się urodziłeś.
- Nie dbam o to. Wcale nie chciałem żyć tak długo.
- Powinienem był pozwolić, żebyjiang Long zabrał cię wtedy. Lepiej
być bandytą niż psem, a teraz przyszła nasza kolej, żebyśmy zostali
psami.
Chencao dostrzegł, że jego ojciec nadal ściska w ręce pęd maku.
- Równie dobrze możesz już go odłożyć - powiedział. - Handlarze
opium nie wrócą
Ojciec przytaknął, opuścił dłoń i podrapał po biodrze Chencao.
- Czego szukasz, tato? - spytał Chencao.
- Broni, pistoletu, który ci dałem. -Jest tutaj.
- Postrzelaj, chcę usłyszeć huk.
- Są tylko dwa naboje, jeśli je zużyję, nie będzie żadnego.
- W takim razie lepiej, żebyś je zaoszczędził, przydadzą ci się w
drodze.
Chencao przeszedł za łóżko, gdzie leżał potężny pakunek
przygotowanym mu już przez matkę, która siedziała na czerwonym
nocniku z laki i płakała. Zawsze kiedy płakała, siadała na tym nocniku.
Chencao poczuł, że jest głodny, odwrócił się w stronę czarnego kociołka,
w którym trzymano suchy prowiant. Drewnianej pokrywki nikt od dawna
nie ruszał, pokryta była grubą warstwą kurzu. Sięgnął do środka ręką, ale
naczynie było puste, znalazł jedynie starą bułkę twardą jak skała. Z jednej
strony była nieco nadgryziona, w miejscu gdzie napoczęły ją czyjeś zęby,
zrobiła się całkiem czarna. W chwili, gdy Chencao chciał się w nią
wgryzć jego matka krzyknęła przerazliwie:
- Nie jedz tego, to bułeczka YanyFego! [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • supermarket.pev.pl
  •