[ Pobierz całość w formacie PDF ]

podróży odbędziemy w przyzwoitszych warunkach. No, ale wcześniej należało załatwić
wszystkie sprawy tutaj, w tym całym Thomdalz. Swoją drogą, co za barbarzyńska nazwa, mili
moi.
Szliśmy przez rynek, a ja widziałem ścigające nas spojrzenia. Nie, żeby ktoś przyglądał
się jawnie i bezczelnie, stał, mrużąc ślepia i obserwując nasze kroki. Co to, to nie, moi
drodzy. Ludzie wyglądali zza okiennic, wychylali cichcem głowy z zaułków. Niedobrze jest
być zbytnio ciekawym inkwizytorskiej pracy, bo zawsze inkwizytor może zaprosić do siebie,
prawda? A przynajmniej tak właśnie sobie to wszystko wyobrażają prostacy.
Dom doktora był murowany i solidny. Zbudowany z dobrej, czerwonej, równiutko
ułożonej cegły. Posiadłość otaczał drewniany płot, wysoki, bo sięgający ciut powyżej mojej
głowy. W sadzie rosło kilka zdziczałych jabłonek i jedna wiśnia obsypana jak trądem
zeschłymi, małymi wisienkami.
 Zawołany ogrodnik z doktora  rzekł Kostuch.
Pchnąłem drewnianą furtę i weszliśmy do ogrodu. Z rozchwierutanej budy wyskoczył
pies o zjeżonej, skołtunionej sierści. Nawet nie zaszczekał, ani nie zawarczał, tylko od razu
rzucił się na nas. Nie zdążyłem nic zrobić, a już usłyszałem cichutkie zawodzenie i grot trafił
zwierzę prosto w pierś. Pies skręcił się w powietrzu i zwalił na ziemię martwy, z pierzastym
bełtem sterczącym wśród brudnego futra.
 Dobra robota, mały  powiedziałem.
Weszliśmy na ganek po drewnianych, wygładzonych czasem i podeszwami butów
schodach. Zastukałem silnie do drzwi. Raz, drugi, a potem trzeci.
 No cóż, Kostuch...  powiedziałem, ale nie zdążyłem dokończyć, kiedy ze środka
usłyszeliśmy człapanie, a potem głos, który brzmiał jakby ktoś przeciągał pilnikiem po szkle.
 Kogo diabli niosą?
 Otwieraj, człowieku  powiedziałem.  W imieniu Zwiętego Officjum.
Za drzwiami zapanowała cisza. Długa cisza.
 Kostuch  rzekłem spokojnie.  Będziesz jednak musiał...
 Już otwieram  powiedział głos ze środka.  Chociaż nie wiem, czego może chcieć u
mnie Zwięte Officjum.
Usłyszeliśmy chrobot odsuwanej zasuwy. Jednej, drugiej, potem trzeciej. Jeszcze potem
szczęknął klucz przekręcany w zamku.
 Twierdza, co?  zadrwił Kostuch.
Drzwi uchyliły się i zobaczyłem mężczyznę o chudej, porośniętej siwawą szczeciną
twarzy. Miał czarne, bystre oczy.
 Niech no się przyjrzę... Taaak, widziałem was, mistrzu inkwizytorze, na rynku. 
Usłyszeliśmy brzęk zwalnianego łańcucha i drzwi otworzyły się szerzej.  Zapraszam do
środka.
Z wnętrza buchnęło smrodem... I to nie zwyczajnym smrodem gnoju, niepranej odzieży,
niemytych ciał, czy zepsutego pożywienia, którego można by się spodziewać. O, nie, moi
drodzy, to był inny smród. W tym domu warzono zioła, palono siarkę, stapiano ołów. Nasz
doktor zajmował się widać i medycyną, i alchemią. To zresztą często szło w parze, a Kościół
nie widział w tym nic złego. Do czasu, rzecz jasna.
 Proszę, proszę...  Doktor zobaczył nagle twarz Kostucha i głos uwiązł mu w gardle.
Weszliśmy do sieni, a potem do wielkiego, zagraconego pokoju. Naczelne miejsce
zajmował ogromny stół, a na nim piętrzyły się retorty, butelki i buteleczki oraz słoiki i
kociołki. Nad dwoma palnikami, jednym dużym, a jednym maleńkim, coś wisiało w kotłach,
bulgotało i wydobywał się stamtąd duszący smród. Zobaczyłem kilka rozrzuconych ksiąg, w
rogu pokoju, w sporym stosie leżały następne. W klatce siedział przerażony szczur o małych,
błyszczących oczkach, a na krawędzi stołu leżała zręcznie spreparowana głowa lisa. W
ciemnym kącie szczerzył zęby wypchany wilczek. Zbliżyłem się i zobaczyłem, że wypychacz
był prawdziwym mistrzem w swoim fachu. Szczenię wyglądało jak żywe, nawet cytrynowo
żółte, szklane ślepia zdawały się pałać morderczym blaskiem.
 Zwietna robota  powiedziałem.
 Miło mi  odchrząknął gospodarz.  Pozwólcie, mistrzu, że się przedstawię. Jestem
Joachim Gund, doktor medycyny Uniwersytetu w Hez-hezronie i przyrodnik.
 Cóż sprowadziło uczonego do takiego miasteczka?  zapytałem uprzejmie.
 Pozwólcie, panowie  chrząknął znowu  do innej izby. Nie jestem zwyczajny gości,
więc tak tu wszystko wygląda...
 Widziałem gorsze rzeczy  odparłem, a Kostuch roześmiał się.
 Tak, tak.  Doktor wyraznie pobladł, chociaż miał ziemistą cerę.
Pokoik, do którego nas wprowadził, był również nad wyraz zagracony, ale przynajmniej
nie śmierdziało tam tak bardzo, jak w dużej izbie. Kostuch i blizniak usiedli na wielkiej,
okutej mosiądzem skrzyni, ja rozparłem się w obstrzępionym fotelu, a doktor przycupnął na
zydlu. Wyglądał niczym chudy, wygłodzony ptak, który zaraz zerwie się do lotu.
 Czym mogę wam służyć, dostojny mistrzu?  zapytał.  Może naleweczki?
 Dziękuję  odparłem.  Aatwo się chyba domyślić, że zgony Dietricha Golza, Balbusa
Brukdoffa i Petera Glabera, dobrze zapamiętałem nazwiska, prawda?, wzbudziły niepokój
Zwiętego Officjum. Rad bym wiedzieć, co człowiek uczony, jak wy, sądzi o tych
przypadkach?
 Ha!  Zatarł dłonie, mimo że w izbie było ciepło.
 Od początku mówiłem, że Loretta jest niewinna, ale kto by tam chciał słuchać...
 Komu mówiliście?  zagadnął niewyraznie Kostuch, bo obgryzał sobie właśnie
paznokieć.
 Aaaa... komu?  stropił się wyraznie doktor.  Tak w ogóle mówiłem. To wszystko
ludzka głupota. Bajędy. Wymysły. Fantasmagorie.  Spojrzał na mnie, jakby chcąc się
upewnić, czy rozumiem ostatnie słowo.
Rozumiałem.
 Czyli: nic się nie stało?  uśmiechnąłem się łagodnie.
 Nie tak, żeby nic, bo pomarli. Ale z naturalnych przyczyn mistrzu! Peter dawno
chorował na kaszel i spluwał krwią, Dietrichowi nie raz przystawiałem pijawki, tymczasem
Balbus obżerał się do nieprzytomności, a miał kłopoty z wypróżnianiem. yle żyli, mistrzu.
Niezdrowo.
 Taak  pokiwałem głową.  A białe, grube robaki?
 Robaki  wypluł to słowo, jakby było nieprzyzwoite.  Czego to ludziska nie wymyślą?
 Na przykład wasz brat, burmistrz  poddałem.
 No tak  przyznał niechętnie.  Ale ja w to nie wierzę.
 Nie wierzycie  powtórzyłem  no cóż... Pozwolicie, że rozejrzymy się trochę?
 Rozejrzycie?  Znowu pobladł.  Ja nie wiem, czy macie... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • supermarket.pev.pl
  •