[ Pobierz całość w formacie PDF ]

będę mógł ci podziękować.
 Miejmy nadzieję, że już niedługo będziemy mieli okazję
wzajemnie sobie podziękować. Teraz jednak mam dziwne
przeczucie, że umrę z głodu na drodze.
Markiz stanął i rozejrzał się dookoła.
 Tam chyba jest farma  mówił pokazując coś na horyzoncie.
 Wygląda na to, że stoi na osobności. Spróbujmy. Lukrecjo!
Nawet jeżeli nie znajdziemy w niej nic, to przynajmniej z ulgą
ściągnę te przeklęte buty.
 Lukrecja pokonywała tę połowę mili do farmy ze zdwojoną
energią: Myślała sobie, że wszystko jedno jakie jedzenie, złe czy
Strona nr 141
Barbara Cartland
skąpe, ona będzie jeść ze smakiem i z przyjemnością.
Farma, do której doszli, była większa, aniżeli zdawało się z
daleka. Jak zazwyczaj we Francji, podwórze i zabudowania
gospodarcze, czyli stodoła i obora, stykały się z budynkiem
mieszkalnym. Gdy zbliżyli się do drzwi, oczy Lukrecji napotkały
wzrok markiza.
 Odwagi!  powiedział serdecznie.  Trzymaj kciuki na
szczęście.
 Trzymam  szepnęła.
Zastukali. Przez chwilę było cicho, potem usłyszeli odgłos
kroków po kamiennej posadzce. Drzwi otworzyły się. Pojawiła się
w nich starsza kobieta, wieśniaczka. Miała skórę zniszczoną od
słońca i wiatru, włosy siwe, natomiast oczy bystre i dobre.
 Pardon. Madame  zaczęła Lukrecja.  Czy będzie pani tak
miła i udzieli nam, mężowi i mnie, schronienia na noc?
Przeszliśmy długą drogę. Jeżeli nie może pani ulokować nas w
domu, moglibyśmy się przespać choćby w stodole.
Kobieta zmierzyła wzrokiem markiza. Patrzyła na bandaż
wokół jego głowy, obwisłe ze zmęczenia ramiona oraz podarte
żołnierskie buty.
 Helas! Twój mąż jest ranny!  wykrzyknęła.
 W głowę, proszę pani. Był bardzo chory i stracił rozum. Nie
zdaje sobie sprawy z tego, co się dzieje. Staramy się dotrzeć do
jego rodziców, którzy mieszkają w Les Pieux. Może będzie mógł
się wyleczyć.
 To długa droga  odpowiedziała kobieta.  Wejdzcie,
wejdzcie obydwoje. Usiądzcie przy ogniu, robi się zimno.
Odwróciła się, a Lukrecja i markiz weszli za nią do wyłożonej
kamiennymi płytami kuchni z dębowym sufitem i kominkiem,
gdzie palił się mały ogień. Był tutaj także stół z ciężkiego drewna,
kilka prostych krzeseł i kredens. Sufit był tak nisko, że gdyby
markiz wyprostował się, uderzyłby głową o belki.
 Wyglądasz na zmęczoną  powiedziała kobieta.  Czy długo
idziecie?
 O tak, proszę pani  odparła Lukrecja.  Mój mąż został
Strona nr 142
ZNUDZONY PAN MAODY
zwolniony i, jak to zwykle bywa, armia nie interesuje się tym, co
pózniej się z nim stanie.
 To prawda  mówiła kobieta.  Czym są nasi mężczyzni, jak
nie mięsem armatnim?
Mówiła z taką goryczą, że Lukrecja spytała:
 Czy pani straciła kogoś bliskiego?
 Męża i dwóch synów  odpowiedziała.  Pozostał mi
najmłodszy, lecz od sześciu miesięcy nie mam od niego żadnej
wiadomości.
 Tak mi przykro  rzekła Lukrecja, czując, że to nie są
odpowiednie słowa.  Ale jak daje sobie pani radę?
 Mam bratanka, który mieszka trzy mile stąd. Przychodzi tu i
dogląda zbiorów, gdy ma trochę czasu na swojej farmie. Lecz jest
ciężko, bardzo ciężko bez mężczyzny, który by pomógł dbać o
wszystko.  Głos jej się załamał. Potem z wysiłkiem powiedziała:
 Musicie być głodni. Kiedy ostatnio jedliście?
 Dziś rano, proszę pani. Zapłacimy za wszystko, co nam pani
da.
 To nie jest ważne  odrzekła.  Muszę zobaczyć, co znajdę
dla was. Czy zjedlibyście omlet?
 Z przyjemnością  zawołała Lukrecja, nawet nie próbując
ukryć swej radości.
 Zajrzę do kur  powiedziała kobieta i wyszła z kuchni.
Lukrecja nie odważyła się rozmawiać z markizem, na wypadek
gdyby gospodyni podsłuchiwała, lecz wzięła go za rękę. Poczuła
miłe ciepło jego dłoni i serce jej zabiło żywiej. To było
braterstwo. Przebywali razem, dzielili tę małą radość i to ich do
siebie zbliżało.
Kobieta powłócząc nogami wróciła do kuchni. Tuż przed
przybyciem na farmę Lukrecja włożyła drewniaki i pomyślała
teraz, słysząc kroki gospodyni, że nikt, kto je nosi, nie może się
skradać ukradkiem.
 Macie szczęście  powiedziała kobieta.  Pięć jaj dopiero co
zniesionych. Moje kury musiały wiedzieć, że wy przyjdziecie.
 Nie możemy zabrać pani całego jedzenia!
Strona nr 143
Barbara Cartland
Kobieta uśmiechnęła się.
 To miło mieć towarzystwo. A ja jestem taka samotna!
Czasami mija tydzień, jak z nikim nie rozmawiam. Widzę mojego
bratanka na polu, lecz on nie zawsze przychodzi do domu.
Położyła jajka na stole i poszła do kredensu po patelnię i
miskę.
 Może ja pomogę  powiedziała Lukrecja.
 W spiżarni jest trochę chleba i własnej roboty ser z koziego
mleka. Powinno tam być też masło. Kiedyś byłam znana z
dobrego masła i sera, lecz teraz za daleko, aby iść na rynek.
Zabrali nasze konie, jak tylko zaczęła się wojna.
 To straszne  zauważyła Lukrecja.
 Straszne!  krzyknęła kobieta.  Wszystko, co dotyczy
wojny, jest straszne. Myślałam, że do śmierci będę tutaj spokojnie
mieszkała z mężem, Był za stary, by walczyć, lecz oni uparli się,
że może się przydać. Synowie poszli jeden za drugim.
Najmłodszy, który żyje, nie ma jeszcze siedemnastu lat.
Było tyle męki w jej głosie, że Lukrecję zaczęło dławić
wzruszenie.
W ten oto sposób wojna dotykała prostych ludzi, którzy nawet
nie rozumieli, dlaczego muszą iść walczyć. Oni tylko wiedzieli, że
ich spokojne życie zostało zburzone, a pozostały jedynie pustka i
wspomnienia.
 Jak się nazywacie, pani?  spytała nagle kobieta.
Lukrecja uświadomiła sobie, że nie uzgodniła tego z markizem.
Przypomniała sobie szybko nazwisko, które podawał żołnierzowi.
 Bouvais  powiedziała.  Tak samo, jak nazywa się rodzina [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • supermarket.pev.pl
  •