[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nia mienia.
 Musiałem poćwiczyć strzelanie do celu  oświadczyłem.
 Ten pancerz bojowy jest bardzo stary i musiałem sprawdzić, jak
działa.
 Dobrze. Skończyłeś?
 Jeszcze nie.  Nie wypróbowałem głowic jądrowych. 
Mimo to wstrzymam się z dalszymi próbami, dopóki nie znajdę
lepszego celu.
 Celu poza obszarem kosmoportu?
 Jak najbardziej. Tutaj nie ma niczego dostatecznie małego,
co warto byłoby niszczyć.
Wydawało się, że rozmyśla, integrując to stwierdzenie ze swo-
im światopoglądem.
 Bardzo dobrze. Nie będę już wzywał policji. Chyba, że
znowu coś tu zniszczysz.
 Nie. Słowo skauta.
 Wyraz to innymi słowami.
 Nie zniszczę tutaj niczego, nie uprzedziwszy cię w porę.
Dostał lekkiego ataku mechanicznego szału, tupiąc tuzinem
nóg. Pewnie otrzymywał sprzeczne polecenia. Zostawiłem go tam,
żeby doszedł do siebie.
Szeryf wrócił prawie równocześnie ze mną.
 Całe Drzewo nie wyczuwa niebezpieczeństwa  oznajmił.
 Nie wydaje im się, żeby coś było tu nie w porządku.
 Mamy czuć się jak w domu?  spytała Marygay.
Skinął głową.
 To znacznie bardziej skomplikowane niż się zdaje  rzekł
 i Drzewo nadal usiłuje zrozumieć, co się stało.
 Tylko że nie może  powiedział Po.
 Cóż, teraz uzyskało nowe informacje. O tym, co wydarzyło
się w kosmosie i na Middle Finger. I na Tsogot. Może zdoła poskła-
dać te fragmenty łamigłówki.
 Potrafi myśleć samodzielnie?  zapytałem.  Bez podłą-
czonych do niego ludzi?
 Ono właściwie nie myśli. Po prostu przesiewa informacje i
czyni je bardziej zrozumiałymi. Czasem rezultat przypomina efekt
procesu myślowego.
Antres 906 też wrócił.
 Nie mam nic do dodania  oświadczył.
Może naprawdę powinniśmy zrobić w tył zwrot i wrócić do
domu. Zacząć odbudowę cywilizacji, korzystając z tego, co mamy.
Myślę, że szeryf i Taurańczyk głosowaliby za takim rozwiązaniem,
ale nie pytaliśmy ich o zdanie.
 Uważam, że powinniśmy zajrzeć do jakiegoś miasta  za-
proponowała Marygay.
 Znajdujemy się tuż obok tego, które było największe na
Ziemi  przypomniała Cat.  Przynajmniej pod względem obsza-
ru.
Marygay spojrzała na nią.
 Mówisz o tym kosmoporcie?
 Nie, o naprawdę wielkim mieście. O Disney!
29
Byliśmy z Marygay w Disneyworldzie, gdyż nadal tak je nazy-
wano, na początku dwudziestego pierwszego wieku, a już wówczas
było dużym miastem. To, do którego wjechaliśmy teraz, było zale-
dwie jednym z wielu "landów", tworzących Waltland, który zwie-
dzało się grupowo pod opieką elektronicznego sobowtóra założy-
ciela, który oprowadzał wycieczki i wyjaśniał im, co widzą.
Transporter przyjaznie zgodził się założyć koła i w dwadzie-
ścia minut zawiózł nas na przedmieścia Disney.
Miasto otaczał szeroki krąg parkingów dla gości i zatłoczo-
nych osiedli, w których mieszkali pracujący tam ludzie.
Najwidoczniej powinniśmy zaparkować i zaczekać aż wy-
cieczkowy autobus zabierze nas do miasta. Kiedy próbowaliśmy
przejechać przez bramę, zablokował ją wielki, jaskrawo pomalowa-
ny robot z kreskówek, i zaczął wyjaśniać głośnym i dziecięcym
głosikiem, że powinniśmy być grzeczni i zaparkować jak wszyscy.
Mówił na przemian standardowym i angielskim. Powiedziałem mu,
żeby się odpieprzył i potem wszystkie maszyny mówiły do nas tyl-
ko po angielsku.
Trzeciej bramy wjazdowej pilnował robot-Goofy. Ubrany w
pancerz bojowy, wysiadłem z pojazdu. Powiedział: "Aha  i co
my tu mamy?" a ja przewróciłem go kopniakiem, oderwałem
wszystkie cztery nogi i rozrzuciłem na cztery strony świata. Zaczął
powtarzać: "Oo, a to dobre... Oo, a to dobre", więc urwałem mu
szeroki na metr łeb i cisnąłem jak najdalej.
Pomieszczenia personelu były zasłonięte hologramami, które
już tylko częściowo spełniały swoją rolę. Z jednej strony widzieli-
śmy dżunglę, w której bawiły się sympatyczne małpki, a z drugiej
stado dalmatyńczyków biegało po ogromnym domu. Jednak obrazy
były półprzezroczyste i chwilami zupełnie zanikały, ukazując rzędy
identycznych baraków.
Znalezliśmy się w krainie Dzikiego Zachodu, sporym starym
miasteczku z pionierskich czasów, które kiedyś istniały w filmach i
powieściach. Tu nie było tak jak w kosmoporcie  porzucone
ubrania nie walały się wszędzie wokół. Miasteczko było bardzo
czyste, a przechadzający się po nim ludzie w strojach z tamtej epo-
ki nadawali mu atmosferę iluzorycznego spokoju. Oczywiście, były
to roboty, w mocno wyblakłych i znoszonych ubraniach, poprzecie-
ranych na kolanach i łokciach.
 Może park był zamknięty, kiedy to się stało  powiedzia-
łem, chociaż trudno było w to uwierzyć, patrząc na tysiące pojaz-
dów stojących równymi rzędami na parkingach.
 Wtedy był pierwszy kwietnia, godzina trzynasta dziesięć
czasu miejscowego  powiedział szeryf.  Zroda. Czy to może
mieć jakieś znaczenie?
 Prima aprilis  powiedziałem.  Niezły żart.
 Może wszyscy weszli tu nago  podsunęła Marygay.
 Wiem, co się stało z ubraniami  oznajmiła Cat.  Popa-
trzcie.
Otworzyła drzwi i wyrzuciła z pojazdu kulę zmiętego papieru.
Zapadnia w ścianie saloonu otworzyła się i wyjechała z niej
półmetrowa Myszka Miki. Nabiła papier na kij i powiedziała do
nas, grożąc palcem, piskliwie i karcąco:
 Nie śmieć! Nie bądz zakałą!
Pojazd znów wyprostował nogi, żeby łatwiej manewrować na
wąskich uliczkach. Krok za krokiem maszerował przez tę dziwną
krainę saloonów, sal tanecznych, sklepów spożywczych i malowni-
czych wiktoriańskich domów, z zastępami obdartych i pracowitych
robotów. Na drewnianych chodnikach stopy robotów pozostawiły
jaśniejszy, głęboki na parę centymetrów ślad. Dostrzegliśmy kilka
uszkodzonych maszyn, które zastygły w bezruchu, a dwukrotnie
napotkaliśmy całe ich sterty. Bezsilnie przebierały nogami w po-
wietrzu  najwidoczniej przewróciwszy się przy zderzeniu z ja-
kimś zepsutym egzemplarzem. Tak więc nie były to prawdziwe ro-
boty, tylko mechaniczne modele. Marygay przypomniała sobie
określenie "audio-animatrony", a Cat potwierdziła, że dwieście lat
po naszej wizycie tutaj, ze względów sentymentalnych i dla ucie-
chy gości, znów uruchomiono te staromodne urządzenia.
Najbardziej rzucającym się w oczy anachronizmem były ogni-
wa słoneczne, pokrywające południowe części wszystkich dachów.
(Bardziej prozaicznym anachronizmem było to, że w każdym bu-
dynku, nawet w kościołach, coś sprzedawano).
Przynajmniej nie mielibyśmy tu problemu ze znalezieniem da-
chu nad głową i pożywienia. Było tu tyle zamrożonej i zakonser-
wowanej żywności, przeważnie znacznie atrakcyjniejszej choć
może mniej pożywnej od naszych racji żywnościowych, że wystar-
czyłoby dla kilku pokoleń. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • supermarket.pev.pl
  •