[ Pobierz całość w formacie PDF ]

próby na dole. Resztę budynku wypełniały biura, niektóre były wynajęte,
niektóre puste, ale wszystkie zamykano o piątej. Natalia dostarczyła mi
zatyczki do uszu i parę poduszek. Za ich pomocą udało się zredukować muzykę
do wibracji na futrzanym dywanie, który przez nie sprawiał wrażenie żywego.
Na ogół zaczynali próby po północy, co dawało mi parę godzin odpoczynku.
Miałam pracować dopiero w następną sobotę, ale każdego ranka
szwendałam się po ulicach, koło targu kwiatowego, obserwując hurtowników
na zatłoczonym parkingu. Nie szukałam tajemniczego sprzedawcy, a
przynajmniej tak sobie mówiłam. Gdy go zobaczyłam, dałam nura w uliczkę i
biegłam, aż zabrakło mi tchu.
Do soboty wymyśliłam odpowiedz. Lwia paszcza. Przypuszczenie.
Przyszłam na targ kwiatowy o czwartej rano, godzinę przed Renatą, z pięcioma
dolarami w kieszeni i w nowej wełnianej czapce koloru musztardy,
naciągniętej na czoło po same brwi.
Sprzedawca pochylał się, rozładowując pęki lilii, róż i jaskrów, i wkładał
je do białych plastikowych wiader. Nie widział, jak podchodziłam.
Wykorzystałam tę chwilę, żeby obejrzeć go dokładnie od szyi po ubłocone
buty, jak on to zrobił ze mną przy naszym pierwszym spotkaniu. Miał na sobie
tę samą czarną bluzę, tylko bardziej brudną, i białe pochlapane spodnie
robocze. Gdy się podniósł, stałam tuż przed nim, z rękami pełnymi lwich
paszczy. Wydałam na nie całe pięć dolarów, za co dostałam sześć bukietów
fioletowych, różowych i żółtych kwiatów. Trzymałam je tak wysoko, że
kończyły się w miejscu, gdzie zaczynała się moja czapka, tak że zakrywały mi
twarz.
Ręce mężczyzny objęły łodygi kwiatów, muskając moje dłonie; jego skóra
miała temperaturę wcze-snoporannego listopadowego nieba. Przez chwilę
miałam ochotę je ogrzać: nie swoimi rękami, nie były cieplejsze, ale czapką
albo skarpetkami, czymś, co mogłabym mu zostawić. Wziął kwiaty i odsłonił
moją twarz. Czując, że oblewam się rumieńcem, odwróciłam się i odeszłam.
Zdenerwowana Renata czekała na mnie przy wejściu. Miała dziś duży
ślub, a panna młoda przyjechała prosto z Hollywood z absurdalnymi
żądaniami. Dała Renacie parostronicową listę kwiatów, które lubi i których
nie lubi, z wyszczególnieniem kolorów, dołączając próbki barw i precyzując
rozmiary kompozycji co do centymetra. Renata przedarła listę na pół i podała
mi jedną część wraz z kopertą pieniędzy.
 Nie płać pełnej ceny!  krzyknęła za mną, gdy odchodziłam. 
Powiedz, że to dla mnie!
Następnego ranka Renata wysłała mnie na targ samą. Robiłyśmy
kompozycje do piątej i musiała odespać stresujący dzień. Od dzisiaj jej sklep
miał być otwarty w niedziele. Zrobiła nową wywieszkę i powiedziała stałym
klientom, że będę w pracy. Dała mi pieniądze, kartę upoważniającą do
zakupów hurto-wych i klucz. Przykleiła swój numer telefonu do kasy i
przykazała, żeby jej z byle powodu nie niepokoić.
Gdy przyszłam na targ, było jeszcze ciemno i nie zauważyłam stojącego
przy wejściu sprzedawcy.
Stał nieruchomo, bez kwiatów, z pochyloną głową, obserwował i czekał.
Podeszłam do drzwi zdecydowa-nym krokiem, ze wzrokiem utkwionym w
klamkę. W hali będzie głośno i tłocznie, ale tu, na zewnątrz, panowała cisza.
Gdy przechodziłam, uniósł rękę ze zrolowanym papierem przepasanym żółtą
wstążką.
Chwyciłam rulon bez zatrzymywania, jakby to była pałeczka w biegu
sztafetowym, i otworzyłam drzwi.
Powitał mnie gwar i hałas. Gdy spojrzałam za siebie, już go nie było.
Jego stoisko stało puste. Ukucnęłam w środku, odwiązałam wstążkę i
rozwinęłam rulonik. Papier był stary, pożółkły i kruszył się na brzegach. Nie
dawał się wyprostować. Przytrzymałam dolne rogi stopami, górne kciukami.
Zobaczyłam narysowany węglem wyblakły pień drzewa z popękaną,
odłażącą korą. Przejechałam palcami po korze; rysunek był płaski, ale tak
realistyczny, że niemal czułam wypukłości. W prawym dolnym rogu widniały
słowa  Topola biała , napisane eleganckim, starannym pismem.
Topola biała. Nie pamiętałam znaczenia tej rośliny. Zdjęłam plecak i
wyjęłam słownik kwiatów.
Szukałam pod T, potem pod B, ale nie było ani topoli, ani białej topoli.
Jeśli to drzewo miało jakieś znaczenie, tutaj go z pewnością nie znajdę.
Zrolowałam papier i zaczęłam go związywać wstążką. Nagle coś zauważyłam.
Na wewnętrznej stronie wstążki rozpoznałam pismo, które widziałam
wcześniej na tabliczkach z cenami kwiatów. Przeczytałam:  Poniedziałek,
godz. 17, róg Szesnastej i Mission. Pączki na obiad . Czarny atrament rozlał
się po jedwabnej wstążce, tak że większość słów była prawie nieczytelna, ale
czas i miejsce były bardzo wyrazne.
Tego ranka kupowałam kwiaty bez namysłu, nie targowałam się i kiedy
godzinę pózniej wróciłam do sklepu, byłam zaskoczona, patrząc na to, co ze
sobą przyniosłam.
Na szczęście ranek był bardzo spokojny. Siedziałam na wysokim krześle za
ladą i wertowałam grubą książkę telefoniczną. Zadzwoniłam do Biblioteki
Publicznej San Francisco i dwukrotnie wysłuchałam długiej nagranej
wiadomości, notując na dłoni godziny otwarcia i adres. Główna biblioteka
była w niedziele czynna do siedemnastej, tak jak Bloom. Będę musiała [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • supermarket.pev.pl
  •