[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wśród trzcin, chowając się pod powierzchnią wody. Nawet tam zdawało mu się, że
słyszy wyzywający śmiech swego pana, a jego mała dusza trzęsła się ze strachu, gdyż odwaga
barbarzyńcy przerastała jego zrozumienie. Conan śmiał się w twarz pewnej śmierci.
Wielka łapa zakończona ostrymi jak miecze szponami, sięgała już po niego. Barbarzyńca
spoglądał na nią i nagle wszystkie wątpliwości zniknęły z jego umysłu. Coś takiego, jak ten
potwór nie miało prawa istnieć. To była tylko magiczna sztuczka. To& Nie było nic więcej,
niż chmura dymu!
 Przepadnij  rzucił lekceważąco machając ramieniem. Niedzwiedz zniknął. Nie była to
już bestia z sennego koszmaru, lecz chmura brunatno czarnego dymu, rozwiewająca się powoli na
wieczornym wietrze. Conan tryumfalnie spojrzał na kulących się wśród pyłu ludzi i
napotkał oczy Vigomara. Teraz wiedział, że zwyciężył. Zwyciężył, więc co do wszystkich diabłów
on, Conan zdobywca, robił klęcząc w kurzu drogi?
Cymmeryjczyk wykrzyczał swą złość, a jego głos dorównywał teraz rykowi pokonanego potwora.
Klęczał na drodze i nie mógł wstać. Sięgnął po miecz, lecz nie dotknął rękojeści.
Droga nagle rzuciła się ku jego twarzy i poczuł gorący piach atakujący nozdrza i oczy.
Wezwał resztki swych niespożytych sił i wsparł się na drżących ramionach i kolanach, by wstać.
Jego ciało uniosło się na szerokość dłoni od ziemi. Ręce ugięły się od tego wysiłku, lecz zdołał
podciągnąć pod siebie jedno kolano. Podniósł do góry głowę ciągnąc po ziemi długie włosy i
zwrócił wykrzywioną twarz w stronę wiszącej nad nim czarnej chmury.
Była to
ciemność pochłaniająca ostatnie promienie zachodzącego słońca. Jeszcze raz rzucił
chmurze
wyzywający uśmiech i macki ciemności sięgnęły po niego, dotykając jego oczu i
wkręcając
się do mózgu.
Czarna chmura była teraz w nim, wypełniała każdą jego część. Już nie walczył, pogrążył
się w przepastnej czerni i słyszał ciemność dzwoniącą jak ogromny dzwon. Widział
metaliczne dzwięki, skrawki srebra wbijające się w pierś nieprzeniknionej czerni; widział
jeszcze jeden ciężki dzwięk podnoszący się falami z rytmu ziemi, tańczący jak niedzwiedz
na
łańcuchu, gdy grają piszczałki, a jego pan drażni go grotem włóczni. Na krańcach
świadomości czuł ukłucia tej włóczni w ramieniu i łopatce, potem w kostce i nadgarstku.
Czasem Conan powracał z czerni do świadomości i zdawał sobie sprawę, że jest wśród
maszerującego legionu, słyszał tupot obutych nóg i szczęk zbroi, czuł, że jego ciało kołysze się w
rytm marszu, chociaż sam nie szedł. Podnosił swą ociężałą głowę i spoglądał
niewidzącymi oczyma na lektykę niesioną, na ramionach rudowłosych wojowników, a w niej
drwiąco zadowoloną twarz Bourtai, niesionego jak cesarza. W końcu udało mu się
przezwyciężyć ciemność i zrozumieć otaczające go rzeczy, zdał sobie sprawę, co
naprawdę
się z nim dzieje. On też był niesiony, jednak nie w lektyce. Miał związane szorstką liną nadgarstki i
kostki, a między nie włożona była włócznia, niesiona przez czterech
mężczyzn.
Wisiał pod nią bezwładnie, machając głową jak gdyby był zwierzęciem zabitym na
polowaniu, trofeum niesione, by cierpieć niewolę u czarnoksiężników zwanych wnukami
Niedzwiedzia z Niebios.
ROZDZIAA IV
W NIEWOLI
%7łycie i opór odezwały się oszalałym dudnieniem w jego żyłach, więc szarpnął całym ciałem za
krępujące go więzy. Mężczyzni niosący włócznię zachwiali się tracąc rytm kroku.
Jeden z nich zwrócił ku niemu bladą w czerwonym blasku pochodni twarz i Conan ujrzał
we
wszechobecnej ciemności rudowłosego wojownika. Tamten uderzył go w szczękę
rękojeścią
sztyletu.
 Spokój, głupcze!  burknął.  Teraz już wiemy, że jesteś fałszywym
czarnoksiężnikiem. Niedługo będziesz potrzebował swej siły i fałszywych czarów!
Cymmeryjczyk splunął krwią i spojrzał prosto w naznaczone szaleństwem oczy, potem na
hełm zwieńczony srebrno czarnym ogonem śnieżnej pantery, nabijany kłami i pazurami tego
zwierzęcia.
 Zapamiętam tego, który nosi jako swe godło tył kota  obiecał cicho.
 Robię tylko to, co mi każą, Conanie  odrzekł tamten spuszczając wzrok. Potem
wysunął w stronę jeńca bukłak z napojem, jednak barbarzyńca ciągle patrzył mu w oczy, a w
jego wzroku było tyle drwiny i pogardy, że wojownik odwrócił twarz. Conan znowu był
sam.
Znajomy szczęk i tupot maszerującego legionu pochłaniał go swą monotonią. Wdychał
zapach potu, bagna i wzbijany nogami żołnierzy pył. Migotliwe światło pochodni
barwiło
kiwające się smutnie pióropusze traw na różne odcienie czerwieni. Nie było księżyca, a gwiazdy
błyszczały blado, więc zdał sobie sprawę, że był nieprzytomny przez wiele godzin, i
że zbliżał się już świt. Czuł świeżość porannego wiatru.
Cymmeryjczyk pozwolił swej głowie zwisnąć bezwładnie do tyłu, by mieć na oku
jedwabie okrywające lektykę Bourtai i ogarnęła go fala goryczy. Jego długie włosy wzbijały
chmurki kurzu z drogi. No, Conanie, gdzie są teraz twe łupy? Gdzie są złote miasta i twój Crom?
Conan parsknął ironicznym śmiechem i blade twarze odwróciły się ponownie w
jego
stronę, z obawą, nawet strachem spoglądając na olbrzyma.
W końcu szuranie zmęczonych stóp zabrzmiało bliżej w uszach Conana i zauważył, że droga [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • supermarket.pev.pl
  •