[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przewiązana sznurkiem wiązka chrustu świadczyła o zajęciu niewiasty w chwili, gdy opadli ją
maruderzy.
Patrząc w milczeniu na łotrzyków ciągnących ją ku drzewu, którego niskie rozłożyste
gałęzie miały najoczywiściej posłużyć za szubienicę, Conan poczuł, jak w jego sen z wolna
narasta wściekłość. Granicę przeszedł godzinę temu. Stał na swej własnej ziemi, przyglądając
się zabójstwu jednego ze swych poddanych. Staruszka szamotała się zdumiewającą siłą i
energią, by w pewnej chwili unieść głowę i wydać ten sam co przedtem niezwykły donośny
okrzyk. Jak gdyby przedrzezniająco zawtórował mu polatujący w górze kruk. %7łołnierze
roześmieli się gardłowo, a jeden z nich uderzył kobietę w usta.
Conan zeskoczył ze swego strudzonego wierzchowca i w kilku susach zbiegł po
skałach, lądując na trawie z brzękiem zbroi. Na ten dzwięk czterej żołnierze odwrócili się
natychmiast, dobywając oręża, i zagapili się na pancernego olbrzyma, który stanął przed nimi
z mieczem w dłoni.
Conan parsknął ochrypłym śmiechem. Jego oczy były nieprzeniknione jak kamień.
- Psy! - powiedział bez gniewu, lecz nieubłaganie. - Czyżby nemedyjskie szakale
przyjęły na się role katów i wieszają mych poddanych wedle woli? Najpierw musicie wziąć
łeb ich królowi. Oto jestem, do waszych usług!
%7łołnierze popatrywali nań niepewnie, gdy zmierzał w ich stronę.
- Kimże jest ten szaleniec? - warknął brodaty opryszek. - Przywdziewa zbroję
nemedyjską, ale gada z aquilońskim akcentem!
- Czy to ważne? - odrzekł drugi. - Zarąbmy go, i potem obwieśmy starą wiedzmę.
I z tymi słowy rzucił się na Conana unosząc miecz. Nim go jednak zdołał opuścić,
szeroka królewska głownia padła jak piorun, rozdwajając hełm razem z czaszką. Pierwszy
napastnik legł, ale pozostałym zbirom nie odebrało to serca. Z wywieszonymi jak u wilków
językami opadli samotną postać w szarej zbroi, a w szczęku stali utonął wrzask krążącego
kruka.
Conan nie krzyczał. Z oczyma jak rozżarzone do błękitności węgle i
nieprzeniknionym uśmiechem na ustach siekł oburęcznym mieczem na lewo i prawo. Przy
całym swym ogromie był zwinny jak kot - w nieustannym ruchu przedstawiał sobą cel tak
ulotny, że większość wrażych ciosów przecinała tylko puste powietrze. A przecież kiedy sam
uderzał, stał krzepko na nogach i miecz spadał z niszczącą siłą. Trzech wrogów konało już na
ziemi w kałużach posoki, czwarty zaś, brocząc krwią z pół tuzina ran, cofał się na łeb na
szyję, chaotycznie parując ciosy. I wówczas ostroga Conana zaplątała się w opończę jednego
z powalonych.
Król zachwiał się i nim zdołał odzyskać równowagę, zdesperowany Nemedyjczyk
zaatakował go tak wściekle, Conan rozciągnął się na ciele trupa. Skrzeknął Nemedyjczyk
triumfalnie, podskoczył w przód i krzepko stanąwszy na rozstawionych nogach dla większej
mocy ciosu, uniósł oburącz nad prawy bark swój długi miecz. I wówczas wielkiego i
kudłatego wystrzeliło jak piorun nad rozciągniętym ciałem króla, by uderzywszy z pełną
mocą w pierś Nemedyjczyka, zamienić jego okrzyk triumfu w skowyt umierania.
Stanąwszy na nogi Conan zobaczył przeciwnika, który leżał z rozerwaną gardzielą,
mając nad sobą wielkiego szarego wilka, co z pochylonym łbem zdawał się wąchać rosnącą
na trawie kałużę krwi.
Król odwrócił się na dzwięk słów staruszki. Stała przed nim wysoka i prosta, o
wyrazistych surowych rysach i przenikliwych ciemnych oczach. Mimo prostego przyodzienia
nie wyglądała na zwykłą wieśniaczkę. Przyzwała wilka, zaś podreptał do jej boku jak wielki
pies i jął ocierać potężny bark o kolano pani, patrząc na Conana ogromnymi rozjarzonymi
ślepiami. Ona zaś odruchowo położyła dłoń na jego muskularnym karku i stali tak oboje ze
wzrokiem wbitym w króla Aquilonii. Peszyło go to spojrzenie, choć nie znajdował w nim
wrogości.
- Prawią, że król Conan zginął pod głazami i ziemią, kiedy nad Valkią runęły urwiska -
ozwała się nie głębokim dzwięcznym głosem.
- Ano prawią - mruknął. Nie miał nastroju na spory i ciągle myślał o owych
pancernych jezdzcach, co przybliżają się z każdą chwilą. Kruk nad jego głową skrzeczał
przerazliwie i Conan mimowolnie zerknął w górę, zgrzytając zębami w bezsilnej złości.
Biały koń stał z opuszczoną głową na szczycie urwiska. Kobieta spojrzała nań,
przeniosła wzrok na kruka, a potem wydała ten sam co uprzednio niesamowity okrzyk. Jak
gdyby rozpoznając rozkaz, nagle oniemiały kruk odmienił kierunek i poszybował na wschód.
Nim jednak zginął z pola widzenia, padł nań cień ogromnych skrzydeł. To z gęstwiny drzew
uniósł się orzeł i wzbiwszy się nad czarnego zwiadowcę, runął nań i przygwozdził do ziemi.
Przerazliwy zdradziecki głos został uciszony na zawsze.
- Na Croma! - mruknął Conan, wpatrując się w starą kobietę. - Czyżbyś i ty była
czarodziejką?
- Jestem Zelata - odparła. - Ludzie z dolin zwą mnie wiedzmą. Czy to dziecię nocy
prowadziło zbrojnych twym tropem?
- A tak. - Nie wydawało się, by uznała tę odpowiedz za fantastyczną. - Nie mogą być
daleko.
- Idz po konia i podążaj za mną, królu Conanie - powiedziała zwięzle.
Bez słowa wspiął się na skały i okrężnym szlakiem sprowadził wierzchowca na [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • supermarket.pev.pl
  •