[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zdziwiona jego widokiem, że wydałam z siebie okrzyk, który oboje nas wystra-
szył.
 To tylko ja, Cullen! Odbierz telefon!
Danek dzwonił z domu swojej siostry. Jego matka była bardzo osłabiona, ale
jej stan się ustabilizował. Operacja miała się odbyć rano, jeśli wszystko pozostanie
bez zmian  jej szanse na przeżycie były dość duże.
 Co rozumiesz przez  dość duże , Danku?
 Powyżej pięćdziesięciu procent, jak powiedział lekarz. Dzwoniłaś do Elio-
ta?
 Właśnie tu jest. Dobrze się czujesz, Danku?
 Nie, Cul. Martwię się i jestem przerażony. Ale czego innego mogłaś ocze-
kiwać?
Kochałam go za takie słowa zamiast:  Wszystko w porządku, jestem twardy
jak stal . Bo Danek był twardy, ale to nie był odpowiedni moment na przechwałki
i odgrywanie prawdziwego mężczyzny. To był czas na modlitwę, strach i odczu-
wanie własnej małości.
 Czy mogę coś dla ciebie zrobić, kochanie? Poczułam, jak uśmiecha się po
drugiej stronie linii telefonicznej.
 Mocno uściskaj ode mnie Mae i powiedz jej, że niedługo będę w domu.
Zadzwonię jutro, gdy tylko czegoś się dowiem.
Pożegnaliśmy się niechętnie, ale nic więcej nie zostało do powiedzenia. Eliot
chodził po pokoju, zapalając światła.
 Wolisz najpierw porozmawiać czy jeść? Przyniosłem bułeczki z kiełkami
i jadło mnicha.
 Eliot, tak się cieszę, że tu dzisiaj jesteś. Kiwnął głową i uśmiechnął się.
 Ja też. Zjedzmy, a potem możesz opowiedzieć mi o Mediolanie. Było wspa-
niale? Czego tam jeszcze nie poznałem?
Już nie mieliśmy trudności z dotrzymaniem kroku Panu Trący. Na trzech ła-
pach poruszał się z ogromnym trudem i o wiele za szybko się męczył. Znieg jesz-
cze bardziej zwolnił jego tempo.
125
Pepsi i ja mieliśmy na sobie futra z niewyprawionych skór perłonosów, zszyte
prymitywnie i na chybił trafił. Były brzydkie jak diabli, śmierdziały jak placek
z dyni, ale było nam w nich bardzo ciepło i chroniły nas przed nie kończącymi się
burzami, które ciągnęły się dzień po dniu.
Przekraczaliśmy Brotzhool, ronduański odpowiednik Alp. Na szczęście nie
wymagało to prawdziwej wspinaczki, tylko mozolnego marszu w górę i w dół
górskich tras. Na nogach mieliśmy rakiety śnieżne wielkości znaków drogowych.
Oto nasza karawana  Pan Trący przecierał szlak, a cztery negnugi szły pod
jego brzuchem, chroniąc się przed śniegiem. Nie miałam pojęcia, dlaczego zde-
cydowały się towarzyszyć nam na taką odległość, ale z pewnością byliśmy z tego
zadowoleni. Były to małe, poważne istoty, które nie wygłupiały się po drodze,
lecz na swój sposób czujnie nas strzegły. I, co znacznie ważniejsze, znały każdy
metr drogi, którą przemierzaliśmy.
Pan Trący pozwolił im nas prowadzić, co bardzo mnie martwiło. Od czasu
nieszczęśliwego wydarzenia z Martio i utraty łapy cała istota psa jakby zapadła
się w siebie, jak wielka flaga na małym wietrze. Nie wiem, czy powodem był
brak ukochanych i wiernych przyjaciół, strata łapy, czy po prostu zanik potrzeby
kontynuowania poszukiwań, ale Pan Trący stał się kimś w rodzaju zmęczonego
nieznajomego, którego nic specjalnie nie interesuje. Ilekroć zatrzymywaliśmy się
na noc, fizycznie pozostawał z nami, ale zarazem tak bardzo zamykał się w sobie,
że z ledwością mogliśmy do niego dotrzeć, toteż po wielu dniach i równie wielu
próbach przestaliśmy się tym zajmować.
Po drugiej stronie Brotzhoolu był Jack Chili. Naszym zadaniem było dostać
się tam, spotkać go, walczyć (jak przypuszczałam) i starać się go pokonać. %7ład-
ne z nas nie mówiło nic na temat tej części podróży, ale kto tego potrzebował?
Mieliśmy już dość dowodów możliwości Jacka Chili. Ponadto, odkąd nie musiał
już udawać, że jest wielbłądem Martio, Chili wykazał jak bardzo jest pomysłowy,
jeśli chodzi o złą wolę.
Przykład? Każdej nocy negnugi prowadziły nas do innej górskiej chaty, w któ-
rej mogliśmy się zatrzymać. Mówiły, że wszystkie one zostały wzniesione całe
wieki temu przez Stastnego Panenkę, kiedy on sam i jego Psy Bojowe przekra-
czały Brotzhool w poszukiwaniu Perfumowanego Młota. Kiedy usłyszeliśmy to
wyjaśnienie, oboje z Pepsi byliśmy tak zmęczeni, że żadne z nas nie poprosiło
o dodatkowe informacje o Stastnym czy też jego Młocie.
Kiedy po raz pierwszy weszliśmy do jednej z tych chat, byliśmy wszyscy
wstrząśnięci, ponieważ wewnątrz buzował na kominku ogień, a na stole w środku
pokoju czekał na nas wyśmienity posiłek. Ale ta chatka, jak i wszystkie następne,
była pusta.
Trwało to przez tydzień, w miejscach oddalonych od siebie o dziesięć lub pięt-
naście mil. To było bardzo miłe, ale takie niepokojące i tajemnicze. Zauważyłam, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • supermarket.pev.pl
  •