[ Pobierz całość w formacie PDF ]

marzeniem ka\dego z wojowników i w obliczu takiego zaszczytu dawne przyjaznie przestałyby się liczyć.
Taka rywalizacja nie była dla Conana niczym nowym. Przez wiele lat w ró\nych krajach sięgał po wszystko,
gdy tylko nadarzała się okazja  od pereł po przywództwo. Pewnego dnia mógłby sięgnąć nawet po tron, ale
nie zale\ało mu na tym a\ tak, jak wielu innym. Król nie był sam sobie panem w takim stopniu, jak uwa\ała
większość ludzi, za to był celem wielu wrogów.
Co Conan mógłby zdobyć w Czarnych Królestwach, sam nie bardzo wiedział, ale i nie dbał o to.
Przynajmniej tak długo, jak długo nie miał więcej wrogów, ni\ mógł pokonać. A to mu na razie wystarczało.
Czarne Królestwa były ojczyzną mę\nych wojowników, ale Cymmeria jeszcze mę\niejszych.
Gdy o świcie wyruszyli nad rzekę Afui, zanosiło się na deszcz. Mgła podnosiła się z wolna ze ście\ek i
otulała cienkim welonem kwiaty i kiście soczystych owoców o barwie purpury godnej królewskiej szaty. W
dole i w górze brzęczały owady.
Conan maszerował w przedniej stra\y, czyli w ramionach. Nie widział obu kobiet od przedostatniej nocy, ale
nie zauwa\ył, by ktoś je skrzywdził. Mo\e trochę schudły od dzwigania zapasów wody i jedzenia, lecz siniaki
zniknęły, a ich oczy \yczliwie spoglądały na wielkiego Cymmerianina.
W pobli\u Afui oddział rozdzielił się i trzy grupy podą\yły ró\nymi szlakami.
Conan obawiał się, \e mo\e to odciąć część wojowników od pozostałych, gdyby potrzebowali pomocy. Ale
równie\ tego, \e gdyby szli razem, zbyt du\o ludzi znajdzie się jednocześnie na brzegu rzeki. Czas i bogowie
mieli pokazać, co jest bardziej ryzykowne.
Idosso był w wyjątkowo dobrym humorze. Próbował nawet podśpiewywać, dopóki Kubwande nie zwrócił mu
delikatnie uwagi, \eby zachowywał się ciszej.
Conan wiedział, \e młodszemu wodzowi chodzi o bliskość dzikich zwierząt, lecz wątpił, czy tylko o to.
Cymmerianin nie miał słuchu, ale nawet jemu zdawało się, \e głośne i basowe wycie Idosso przypomina
bardziej porykiwanie parzącego się byka ni\ śpiew.
Szlak kończył się krętą ście\ką opadającą ku rzece. Przeszli kilkaset kroków i Conan wyprowadził swych
wojowników na otwartą przestrzeń. Kiedyś była tu spora wioska, ale na długo przed rozwarciem się wrót
demonów zmiotły ją z powierzchni ziemi wojny plemienne. Jej szczątki na nowo porastała d\ungla.
Nie brakowało tu dobrych kryjówek, lecz niewielu mę\czyzn chciało z nich skorzystać. Większość stanęła
na brzegu i patrzyła na wodę. Drobne fale na powierzchni wskazywały, \e głębiny leniwie płynącej rzeki są
siedliskiem hipopotamów, krokodyli i drapie\nych ryb.
Strona 27
Green Roland - Conan i wrota demona
Za wodą le\ał krąg pustego gruntu. Jakby jakaś ogromna bestia du\o większa od słonia odcisnęła tam swój
ślad, mia\d\ąc młode drzewka, zarośla, kwiaty, paprocie i pnącza. Conan przyjrzał się polanie. Nie zobaczył
tam zdeptanej ziemi. Ucierpiała tylko roślinność i pobliskie drzewa. Wiele z nich miało obcięte gałęzie i odartą
korę i to z nienaturalną precyzją. Wielki, biały grzyb z czarnymi, niezdrowymi plamami został przepołowiony i
łaziło po nim robactwo.
Kiedy na brzegu pojawiły się pozostałe grupy, Conan rozejrzał się za przeprawą na drugą stronę. Nie
zamierzał przepływać rzeki ani oglądać tajemniczego kręgu, nie mając szybkiej drogi odwrotu. Jeśli nawet
okrągła polana nie była wrotami demonów, to w ka\dym razie nie pasowała do d\ungli.
Cymmerianin zwinął dłonie w trąbkę.  Ho!  krzyknął.  Ci z siekierami, do mnie!  Topory Bamula
miały \elazne ostrza, które zbyt łatwo się tępiły, jak na gust Conana, ale tych narzędzi było pod dostatkiem, a
Bamula nale\eli do tęgich drwali. W niedługim czasie mogli ściąć kilka niewielkich drzew, powiązać je lianami
i zbudować mostek. A zaraz potem będzie mo\na&
Gdzie oni się podziali?! Conan znów przyło\ył dłonie do ust, potem opuścił ręce i oparł je na biodrach.
Wreszcie zacisnął pięści. Siekiery niosły na plecach dwie kobiety. Jedna kulała, druga miała podbite oko. 
O Cromie!
Conan obrócił się dookoła i powiódł wzrokiem po brzegu. Wcią\ miał zaciśnięte pięści, ale wolał nie dotykać
miecza. Otaczało go zbyt wielu ludzi z włóczniami. Nie zdą\yłby dobyć broni. Idosso wytrzymał zimne,
nienawistne spojrzenie Cymmerianina bez mrugnięcia okiem. On równie\ trzymał ręce z dala od broni. Lecz [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • supermarket.pev.pl
  •