[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- No, to dyspozycje w sprawie obiadu wydane - powiedział. - Przydałby się wam jakiś
środek przeciw ukąszeniom, ale niestety skończył nam się zapas amoniaku, a wyślemy ludzi
po zakupy nie wcześniej, niż za pół roku... Na razie mamy za mało towaru...
- Handlujecie z białymi ludzmi - uśmiechnąłem się.
- Owszem.
Wódz otworzył sporą, stalową skrzynię i wyciągnął z niej coś. Juanita rzuciła się do
drzwi i usłyszałem, jak gwałtownie wymiotuje. Mnie przykuło do miejsca.
- Robi wrażenie, co? - z dłoni wodza zwisała, trzymana za włosy, zminiaturyzowana
ludzka głowa.
Inne wypełniały skrzynię prawie do połowy. Musiało ich być kilkadziesiąt. Czytałem
o tym kiedyś w książkach podróżniczych. Indianie w ten sposób preparują głowy pokonanych
wrogów.
Z odciętej głowy trzeba wyłamać kości czaszki, ostrożnie, aby nie uszkodzić skóry.
Następnie gotuje się ją w wywarze specjalnych roślin i praży w gorącym piasku. Zabieg ten
trwa kilka dni. Skóra kurczy się, jednak zachowuje z grubsza rysy zabitego...
- Rany boskie - wyszeptał Michaił po rosyjsku.
- Robimy je sami, z miejscowych surowców - wyjaśnił wódz.
W jego głosie słychać było zawodową dumę. Poczułem, że zaraz zemdleję. Nie dość,
że ludożercy, to jeszcze łowcy głów!
- Myślałem, że to od dawna...
- Zakazane ? - Indianin uśmiechnął się. - No cóż, biali ludzie w tych lasach mają
pewne problemy z egzekwowaniem swoich praw. Ale nie przejmujcie się. To nie ludzkie.
Nauczyliśmy się podrabiać je z głów małp kapucynek.
Juanita usłyszała go chyba, bo wróciła. Ciągle była bardzo blada.
- Największy problem mamy z wczepianiem włosów - wyjaśnił. - Trzeba zgolić
starannie małpią sierść i na to miejsce powszywać ludzkie. Ludzi mam pod dostatkiem, no i
czasem bawię się we fryzjera - wyjął ze skrzyni maszynkę do strzyżenia owiec, model sprzed
lat.
- Wszywacie? - nie zrozumiał Michaił.
- Bierzemy po dwa, trzy włosy, przewlekamy przez uszko igły i wciągamy przez skórę
- wyjaśnił wódz ochoczo. - Oczywiście odpowiednio gęsto, tak żeby wyglądało na naturalne...
Zachodni turyści myślą, że to prawdziwe. Płacą setki dolarów za sztukę. Dzięki temu
możemy tu żyć na względnie cywilizowanym poziomie - wskazał kilka kałasznikowów,
zawieszonych u powały.
- Sprzedam wam pomysł racjonalizatorski - powiedziałem.
Wódz popatrzył na mnie z zainteresowaniem.
- Jaki pomysł?
- Wiem, jak moglibyście podwoić zyski - uśmiechnąłem się.
- Brzmi interesująco - uśmiechnął się. - A co za to chcecie?
- Na przykład prawo opuszczenia waszej gościnnej ziemi - zaproponowałem.
Roześmiał się.
- Wy myśleliście, że was zjemy? Nie, nie... Mamy tu radiostację, były komunikaty, że
zaginęliście gdzieś na tym terenie. Nie sądziłem, że wpadniecie w gości akurat do mnie, ale
skoro tak się stało, nadałem informację do zarządu parku narodowego. Już leci po was
helikopter. Będzie za dwie godziny. Zjemy coś i do zobaczenia.
Poczułem gwałtowną ulgę.
- A jaki to był pomysł? - zapytał wódz.
- Zapewne za takie, udające głowy białych ludzi, moglibyście wziąć znacznie wyższą
cenę - zasugerowałem.
- O, tak - rozmarzył się wódz. - Dadzą dużo więcej...
- To bardzo łatwo da się zrobić - powiedziałem. - Perhydrolem.
- Czym? - zdziwił się.
- Stężoną wodą utlenioną - wyjaśniłem. - Namoczycie w niej włosy i zjaśnieją.
Będziecie mogli zrobić nawet blond. Macie tu elektryczność?
- Mamy - kiwnął głową. - Z baterii słonecznych.
 To mają być dzicy Indianie? - pomyślałem.
- Kupcie lokówkę - podsunąłem kolejny pomysł. - Zrobicie piękne blond loki...
Perhydrol pozwoli też nieco rozjaśnić skórę, będzie wyglądała jak białego człowieka.
Możecie też zrobić rude włosy.
- Jak? - wódz otworzył szeroko oczy.
- Wystarczy zwykłe czarne włosy namoczyć w amoniaku lub roztworze
nadmanganianu potasu.
- Muszę to zapisać! - zawołał wódz i wybiegł z chaty.
- To się nazywa misja cywilizacyjna białego człowieka! - powiedział Michaił.
Uśmiechnąłem się skromnie.
- Należy siać ziarna postępu - powiedziałem z dumą.
Dziennikarka popukała się w czoło. Chyba na wodzu moje słowa wywarły większe
wrażenie. Weszło kilku Indian. Postawili pośrodku klepiska stół i nakryli go lnianym
obrusem. Zaraz też pojawiły się krzesła, najwyrazniej przywiezione z miasta, i nakrycia z
porcelany. Wódz wrócił ubrany w marynarkę. Na nogach miał włoskie półbuty i oślepiająco
białe skarpetki. Ale spodni nie założył, a marynarkę naciągnął na gołe ciało. Ciekawe, czy
ubranie kupił w mieście, czy też zdobył na poszukiwaczach złota? Zaraz też dwie Indianki
nałożyły nam na talerze solidne porcje mięsa i kartofli. Na szczęście bez trudu
zorientowaliśmy się, że to pekari. Zjedliśmy ze smakiem. Po obiedzie zaproponował nam
przechadzkę po wsi.
Przystaliśmy na jego propozycję. Ostatecznie nieczęsto zdarza się zwiedzać wioskę
prawdziwych Indian. I to jeszcze tętniącą życiem. Nad rzeką kilku mieszkańców lepiło z gliny
garnki. Były dość krzywe. Zdobili je jakimiś geometrycznymi szlaczkami.
- Dziwne - mruknąłem.
- Co dziwne? - zainteresował się wódz.
- Nie możecie używać koła garncarskiego?
- Och, nie trzeba - uśmiechnął się.
- Widziałem tu w chatach aluminiowe garnki - zagadnął Michaił. - Po co wam jeszcze
gliniane? Do celów rytualnych czy może podtrzymujecie tradycję?
- Ach nie. To na handel, dla turystów. Sprzedajemy je w Rio. Kobiety tkały maty, te
chyba na własny użytek. Wódz poprowadził nas do sporej chaty na obrzeżu wioski. Wokoło
na drzewach wisiały dziesiątki metrów żelaznego drutu, nieco pordzewiałego. Na dachu
sterczała antena satelitarna. Weszliśmy.
- Nasze centrum łączności ze światem - wskazał z dumą radiostację wielką jak szafa i
wyprodukowaną przed co najmniej czterdziestu laty. Obok stał jeszcze kolorowy telewizor
przestarzałego typu.
- Oglądamy co wieczór programy - powiedział. - Trzeba doskonalić znajomość
rządowego języka, no i języków obcych - uśmiechnął się z dumą. - Indianie muszą dobrze
rozumieć, co mówią biali ludzie, dzięki czemu nie dają się wykiwać.
 A nawet mogą wykiwać białych - pomyślałem.
- Mamy też kaplicę chrześcijańską, ale to tylko tak dla mydlenia oczu misjonarzom -
uśmiechnął się.
Pokazał nam jeszcze jeden budynek, tym razem wzniesiony z desek, na planie
prostokąta. Weszliśmy do środka. Pochyłe ławki, pomalowane farbą o wściekle zielonym
kolorze, czarna tablica, pudełko z długopisami i spory stosik zeszytów. Tu też stał telewizor.
- Macie tu, jak widzę, nawet szkołę - mruknąłem. - Czy to też tylko atrapa do
mydlenia oczu?
Natychmiast pożałowałem swojej dociekliwości, ale on tylko się uśmiechnął.
- Prawdziwa szkoła - wyjaśnił. - Niestety, nauczyciel uciekł w zeszłym roku. Wlezli
nam ci garimperos. Próbowaliśmy ich pogonić. Nie dało się. No, to była bitwa i uczta -
uśmiechnął się na wspomnienie. Dreszcze przebiegły mi po plecach. - Staraliśmy się załatwić
to dyskretnie, ale nauczyciel zauważył... Powiedzieliśmy mu oczywiście, że uczta to rytuał [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • supermarket.pev.pl
  •